Выбрать главу

Robił wrażenie. Imponująca fasada, wspaniałe balustrady, kolumny z różowego marmuru, złocone posągi, zdobiony biało-złoty dach i pozieleniała miedź kopuły, połyskująca w październikowym słońcu. Meredith próbowała sobie wyobrazić, jak tu było przed stu laty. Konne powozy i damy w długich sukniach. Mężczyźni w cylindrach… Nic z tego. Klaksony i warkot silników zagłuszały wyobraźnię. Za dużo tego wszystkiego, by w zgiełku współczesności usłyszeć pogłos dawnych lat.

Okazało się, że z powodu planowanego na wieczór koncertu charytatywnego teatr był otwarty. Weszła do środka. W chwili gdy przekroczyła próg i zamknęła za sobą drzwi, otuliła ją cisza historycznego wnętrza. Grand Foyer, główny hol. wyglądał dokładnie tak, jak sobie wyobrażała, patrząc na dawne zdjęcia. Marmury na posadzce budziły skojarzenie z monumentalną katedrą. Na wprost wejścia przepiękne schody, Grand Escalier, łagodnym łukiem prowadziły w górę, pod wypolerowaną miedzianą kopułę.

Zrobiła kilka kroków. Czy tutaj w ogóle można wchodzić? Miękkie podeszwy zapiszczały na gładkiej podłodze. Drzwi na widownię były uchylone więc wślizgnęła się w aksamitny półmrok. Chciała na własne oczy zobaczyć słynny sześciotonowy żyrandol, zwisający z sufitu zdobionego przez Chagalla.

Trafiła na próbę kwartetu. Przysiadła w ostatnim rzędzie. Odniosła wrażenie, że obok pojawiło się jej drugie „ja", cień osoby, którą mogła się stać. Doznanie było tak silne, że o mało się nie obróciła, by spojrzeć na towarzyszkę.

Z kanału dla orkiestry wydobywały się strużki powtórek, a Meredith myślała o tym, jak wiele razy ona robiła to samo. Czekała za kulisami, ze skrzypcami w jednej dłoni i smyczkiem w drugiej. I to ssanie w żołądku, w połowie adrenalina, w polowie strach. Wreszcie – kilka kroków, ukłon przed publicznością. Jeszcze parę pociągnięć smyczkiem, sprawdzian strojenia, ślady kalafonii na czarnym poliestrze długiej eleganckiej spódnicy wieczorowej.

Pierwsze skrzypce dostała od Mary, gdy skończyła osiem lat. Zaraz po tym, jak się do niej przeprowadziła na stałe. Przestała wracać do swojej „prawdziwej" matki na weekendy. Dokładnie tego dnia w jej nowej sypialni, na łóżku, czekał futerał z upragnioną zawartością, powitalny prezent dla dziewczynki oszołomionej kartami, jakie rozdał jej los. Dla dziecka, które za dużo widziało.

Uchwyciła się tej szansy obiema rękami. Uciekała w muzykę. Miała talent, uczyła się szybko i pracowała rzetelnie. Mając dziewięć lat, grała w Milwaukee Ballet Company Studio w Walker s Point. Wkrótce zaczęła grać także na fortepianie. Muzyka zajęła w jej życiu pierwsze miejsce.

Chciała grać zawodowo. Marzyła o tym przez całą podstawówkę, po ostatnią klasę gimnazjum. Nauczyciele zachęcali ją do zdawania do konserwatorium i przekonywali, że ma ogromne szanse się dostać. Mary także ją wspierała.

W ostatniej chwili Meredith zmieniła zdanie. Zabrakło jej pewności siebie. Uznała, że nie jest dość dobra. Że brakuje jej iskry bożej. Złożyła dokumenty w zwykłym college'u, na kierunek humanistyczny, zdała egzaminy i została przyjęta. Owinęła skrzypce czerwonym jedwabiem i ułożyła w futerale wyściełanym niebieskim aksamitem. Poluzowała włosie na smyczkach, wcisnęła je w uchwyty po wewnętrznej stronie wieka. W osobnej kieszonce umieściła pudełko z kalafonią. Postawiła futerał w najciemniejszym kącie garderoby i wyjechała do szkoły.

Uczyła się pilnie, więc egzaminy zdała magna cum laude. Nadal grywała na fortepianie, czasem dawała lekcje dzieciom przyjaciół Billa i Mary. Skrzypce pozostały zamknięte w szafie.

Nigdy nie żałowała tej decyzji.

Dopiero w ciągu ostatnich dwóch lat, gdy odkryła powiązania z rodziną, zaczęła wątpić w słuszność wyboru. 1 teraz, siedząc na widowni w Pa-lais Garnier, dwudziestoośmioletnia Meredith czuła żal, który żelazną pięścią ścisnął jej serce.

Muzyka ucichła.

W kanale dla orkiestry ktoś zaśmiał się głośno.

Wróciła teraźniejszość. Meredith wstała, westchnęła, odgarnęła włosy z twarzy, odwróciła się i cicho wyszła. Przyszła tutaj, szukając Debus-sy'ego. A obudziła własne wątpliwości, zdawałoby się, dawno uśpione.

***

Na zewnątrz słońce grzało z całej siły.

Meredith postanowiła otrząsnąć się z melancholii. Wróciła wzdłuż budynku i skręciła w rue Scribe, zamierzając dotrzeć nią do Boulevard Haus-smann i dalej, do paryskiego konserwatorium w ósmej dzielnicy.

Na ulicy było tłoczno. Jakby cały Paryż wyszedł cieszyć się złotym dniem. Musiała uważać, jak idzie, żeby uniknąć kolizji. Panowała świąteczna atmosfera. Jakiś muzyk, śpiewający na rogu ulicy, studenci rozdający ulotki upoważniające do zniżki na posiłki albo na wyprzedaż ubrań, żongler podrzucający diabolo niemożliwie wysoko i łapiący klepsydrę na linkę rozciągniętą między dwoma pałeczkami jednym płynnym ruchem. Jakiś facet sprzedający z walizki zegarki oraz koraliki.

Zadzwoniła komórka, więc Meredith zatrzymała się raptownie, wkładając rękę do torebki, a wtedy idąca za nią kobieta najechała jej spacerówką na kostki.

– Excusez-moi, madame. Meredith uniosła dłoń.

– Non, non. Cesi moi. Desolee. Naprawdę mi przykro, przepraszam. Telefon w tym czasie przestał dzwonić, więc gdy wreszcie zeszła na bok i wyłowiła komórkę z torebki, zajrzała do folderu z nieodebranymi połączeniami. Numer był francuski, wydawał się znajomy. Już miała oddzwonić, gdy ktoś wetknął jej w rękę ulotkę.

– Cest was, ńesl-ce pas? Zaskoczona uniosła głowę.

– Słucham?

Przed nią stała prześliczna dziewczyna, ubrana w koszulkę bez rękawów i bojówki. Włosy miała miodowozłote, splecione w drobne warkoczyki, okiełznane bandaną. Wyglądała jak wielu innych hipisów i wyznawców New Age, włóczących się po ulicach Paryża. Na ustach miała promienny uśmiech.

– Wygląda zupełnie jak pani – vpowiedziała, tym razem po angielsku.

Stuknęła palcem w ulotkę. – Tu, na zdjęciu.

Meredith opuściła spojrzenie na błyszczący kartonik. Reklamował wróżenie z kart tarota, z ręki, oraz rozmowy przez medium. Większą część zajmował obraz kobiety w koronie na głowie, z mieczem w prawej dłoni. W lewej trzymała wagę. A skraj długiej spódnicy oplatały nuty.

– Zupełnie jakby pani pozowała do tego rysunku.

W górnym rogu widniała rzymska jedenastka. Na dole podpis: La Justice. Sprawiedliwość. Meredith przyjrzała się kobiecie uważniej. Rzeczywiście. Była do niej bardzo podobna.

– Nic podobnego – odparta sucho, jednocześnie czerwieniąc się z powodu kłamstwa. – Zresztą i tak jutro wyjeżdżam, więc…

– Niech pani zatrzyma ulotkę – poprosiła dziewczyna. – Otwarte na okrągło. I jesteśmy niedaleko. Dosłownie pięć minut stąd.