– Dziękuję, ale to nie w moim stylu.
– Moja mama jest w tym naprawdę dobra.
– Twoja mama…? -Zna się na tarocie. – Dziewczyna ponownie opromieniła świat uśmiechem. – Czyta z kart. Powinna pani przyjść.
Meredith otworzyła usta, by zaprotestować, ale po sekundzie zmieniła zdanie. Nie ma sensu się sprzeczać. Łatwiej wziąć ulotkę i za rogiem wyrzucić do śmieci. Jak pomyślała, tak zrobiła. Z wymuszonym uśmiechem wetknęła kartonik do wewnętrznej kieszeni kurtki.
– Wie pani – odezwała się jeszcze blondynka – nie ma czegoś takiego jak przypadek. Zawsze jest jakaś przyczyna.
Meredith kiwnęła głową, by nie przeciągać tej bezsensownej rozmowy, i odeszła, ciągle ściskając w dłoni telefon. Na rogu się zatrzymała. Dziewczyna stała w miejscu, odprowadzając ją wzrokiem.
– Jesteście identyczne! – zawołała. – Mieszkamy parę kroków stąd! Niech pani przyjdzie.
ROZDZIAŁ 12
Kompletnie zapomniała o ulotce wetkniętej w kieszeń kurtki. Najpierw oddzwoniła na francuski numer. Okazało się, że miejscowe biuro podróży chciało potwierdzić rezerwację hotelu. Potem zadzwoniła do linii lotniczych sprawdzić godzinę poniedziałkowego rejsu.
Wróciła do hotelu o szóstej, zmęczona i na obolałych nogach. W końcu chodziła całe popołudnie. Tak samo jak poprzedniego dnia wgrała zdjęcia na twardy dysk, a następnie siadła do wstukiwania notatek, jakie porobiła w ciągu ostatnich trzech dni. Mniej więcej o wpół do dziesiątej zeszła po kanapkę do tej samej kafejki po drugiej stronie ulicy; zjadła nad komputerem. Skończyła pracę o jedenastej.
Leżąc w łóżku, włączyła telewizor. Przez chwilę surfowała po kanałach, szukając znajomych obrazów CNN, ale nie znalazła ani tego, czego szukała, ani w ogóle niczego, na czym warto by było zahaczyć oko. Na FR3 szedł jakiś film policyjny, na TF1 – „Colombo", a na Antenne 2 pornos pod przykrywką produkcji artystycznej. Poddała się i jakiś czas czytała.
Zgasiwszy światło, podłożyła ręce pod głowę i leżała, od stóp do głów owinięta białą, cudownie świeżą pościelą. W półmroku przyglądała się sufitowi. Wróciła do dawno minionego weekendu, gdy od Mary usłyszała wszystko, co do tej pory wiedziała na temat swojej rodziny.
Wybrali się do Pfister Hotel, oczywiście w Milwaukee. Był rok dwutysięczny. Grudzień. Wszelkie większe uroczystości rodzinne świętowano właśnie tam. Urodziny, śluby, szczególne okazje… Zwykle przychodzili na kolację, jednak tym razem Mary wynajęła pokój na cały weekend. Był to nieco spóźniony prezent urodzinowy, połączony z obchodami Święta Dziękczynienia i zakupami gwiazdkowymi.
Niedoceniany hotel kusił dyskretną elegancją dziewiętnastowiecznego wystroju w stylu fin de siecle. Złotymi gzymsami, doskonałą kolorystyką, kolumnami, balustradami z kutego żelaza i białymi siatkowymi firankami na przeszklonych drzwiach. Meredith zjawiła się wtedy pierwsza i poszła sama do kawiarenki, by tam zaczekać na Mary i Billa. Usadowiła się w kącie, zapadła głęboko w miękką sofę i pierwszy raz legalnie zamówiła alkohol. Sonoma Cutter Chardonnay. Siedem pięćdziesiąt za lampkę, ale warto było. Wino o gładkim, maślanym smaku uwalniało w złotych blaskach lekko cierpki zapach beczki.
Niesłychane, że akurat to tak dokładnie pamięta…
Padał śnieg. Duże płatki, gęste, równe, sypały się z białego nieba, powlekając świat ciszą. Przy kontuarze siedziała jakaś starsza kobieta w czerwonym płaszczu i wełnianej czapie, naciągniętej głęboko na czoło. Krzyczała do barmana.
– Mów do mnie! Czemu nic nie mówisz? Mów! – Trochę jak ta w „Ziemi jałowej" Eliota.
W kawiarni było jeszcze czterech gości. Wszyscy pili piwo. I wszyscy, podobnie jak ona, udawali, że nie dostrzegają wariatki.
Meredith właśnie zerwała z chłopakiem, więc chętnie wyniosła się z kampusu na weekend. Jej partner gościnnie wykładał matematykę Któregoś razu w barze odgarnął jej kosmyk włosów z twarzy, kiedy indziej przysiadł obok, na krawędzi stołka, gdy grała na fortepianie, niby przypadkiem objął ją za ramiona w pociemniałej bibliotece. Nawiązali romans. Oboje wiedzieli, że donikąd ich ten związek nie zaprowadzi, bo mieli zupełnie różne cele, więc rozstanie przeszło bezboleśnie. Zostały wspomnienia cudownego seksu i miłej znajomości.
Tak czy inaczej, dobrze było zajrzeć do domu. Przez cały zaśnieżony weekend rozmawiała z rodzicami. Wypytywała Mary o życie i wczesną śmierć swojej rodzonej matki, chciała wiedzieć wszystko, o co do tej pory bała się zapytać. O okoliczności adopcji, o samobójstwo matki, o bolesne wspomnienia, drażniące, jak ziarnko piasku w oku.
Z grubsza wiedziała o wszystkim od zawsze. Jej matka, Jeanette, zaszła w ciążę na pikniku, w klasie przedmaturalnej i nawet nie zdawała sobie sprawy z odmiennego stanu, aż było za późno, żeby cokolwiek z tym faulem zrobić. Kilka pierwszych lat pomagała jej matka, Louisa, niestety, szybko zabrał ją nowotwór, pozbawiając Meredith jedynej prawdziwej ostoi. Od tamtej pory działo się coraz gorzej, a kiedy sprawy przybrały już całkiem zły obrót, pojawiła się Mary, daleka kuzynka Jeanette i pomagała dziecku, zabierając je do siebie, kiedy tylko mogła. Z czasem okazało się, że Meredith nie powinna wracać do rodzinnego domu – dla własnego bezpieczeństwa. Dwa lata później, gdy Jeanette się zabiła, Mary i jej mąż. Bill, postanowili usankcjonować opiekę nad dzieckiem i adoptowali dziewczynkę. A Meredith, chociaż zatrzymała swoje nazwisko i całe życie zwracała się do Mary po imieniu, wreszcie poczuła, że może ją uważać za matkę.
Właśnie tam, w Pfister Hotel, Mary dała przybranej córce fotografie i zapis nutowy. Na pierwszym zdjęciu widniał młody człowiek w mundurze, pozujący na rynku jakiejś niewielkiej miejscowości. Miał czarne kręcone włosy i ciemne oczy o szczerym spojrzeniu. Na odwrocie znajdowała się data, 1914, logo fotografa oraz nazwa miejscowości: Rennes-les-Bains.
Brakowało nazwiska. Na drugim zdjęciu widniała dziewczynka w staromodnym ubraniu. I nic więcej. Ani nazwiska, ani daty, ani miejsca. Natomiast na trzeciej fotografii uwieczniono Louisę Martin, czyli babkę Meredith, mniej więcej na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych dwudziestego wieku, sądząc po ubraniu. Siedziała przy fortepianie. Mary wiedziała jedynie, że Louisa była uznaną pianistką, dawała koncerty. Utwór dołączony do zdjęć był jej ulubionym, a przy tym znakiem rozpoznawczym. Grała go przy każdej okazji.
Meredith, ujrzawszy tę fotografię po raz pierwszy, zastanowiła się, czy gdyby zobaczyła ją wcześniej, podjęłaby inną decyzję, dotyczącą własnej kariery muzycznej. Nie umiała odpowiedzieć na to pytanie. Nie pamiętała, żeby jej rodzona matka kiedykolwiek grała na fortepianie albo chociaż śpiewała. Zawsze tylko krzyczała, potem płakała i tak dalej.
Muzyka pojawiła się w życiu dziewczynki w ósmym roku życia. Przynajmniej tak jej się wydawało. Aż do czasu tego pamiętnego weekendu w Pfister Hotel, gdy uświadomiła sobie, że miała ją we krwi od zawsze. Wtedy świat stanął na głowie. Fotografie i muzyka stały się osią jej życia, łączącą przeszłość z teraźniejszością. Już wtedy, w mieście otulonym białym puchem, wiedziała z pewnością, że kiedyś ruszy na poszukiwanie.