Nareszcie.
Usłyszała to słowo tak wyraźnie, jakby je sama wypowiedziała. Ostro, głośno. Obejrzała się przez ramię, może ktoś wszedł do pokoju?
Nie.
„Przeszłość miesza się z teraźniejszością".
Nie chciała mieć nic wspólnego z kartami, z tarotem Bousqueta ani żadnym innym, ale na twarzy wróżki widniało tak wielkie zdecydowanie. że chyba nie zdołałaby wyjść, gdyby ich nie wzięła.
Wzięła więc. A potem bez słowa odwróciła się i zbiegła po schodach.
ROZDZIAŁ 17
Włóczyła się po Paryżu, całkiem nieświadoma upływu czasu. Talię kart trzymała w ręku. Miała wrażenie, że w każdej chwili mogą się poderwać w powietrze i unieść ją ze sobą. Nie chciała ich, ale też wiedziała, że nie zdoła się ich pozbyć.
Gdy usłyszała dzwony z wieży Saint-Gervais, obwieszczające pierwszą, uświadomiła sobie, że lada chwila ucieknie jej samolot do Tuluzy.
Odsunęła na bok rozterki. Cudem złapała taksówkę, a że obiecała kierowcy solidny napiwek, jeśli szybko dowiezie ją na miejsce, włączyli się w ruch uliczny z piskiem opon. Na rue du Tempie dotarli w równe dziesięć minut. Dziewczyna wypadła z auta, przemknęła przez hol i pokonała schody po dwa stopnie. Wpadła do pokoju jak burza, wrzuciła rzeczy do torby podróżnej, chwyciła laptop i ładowarkę. Pognała na dół. Na ułamek sekundy wyhamowała przy recepcji, zostawiła na przechowanie drobiazgi, których ze sobą nie zabierała, potwierdziła datę powrotu do Paryża i z powrotem wskoczyła do samochodu. Tym razem pomknęli już na lotnisko Orły.
Dotarła na miejsce kwadrans przed odlotem.
Działała jak dobrze naoliwiony mechanizm. Nie myślała o tym, co robi, wszystkie czynności wykonywała automatycznie. Doszła do głosu jej natura osoby doskonale zorganizowanej, ale zawładnęła jedynie ciałem, bo umysł pracował nad czymś zupełnie innym. Przypominał sobie już na wpół zagubione słowa, zdania, myśli i ulotne subtelności. Meredith zapamiętywała wszystko, co powiedziała Laura.
I własne odczucia.
Dopiero przechodząc przez odprawę, uświadomiła sobie, że nie zapłaciła wróżce. Zrobiło jej się wstyd. Spędziła tam dobrze ponad godzinę, raczej prawie dwie. Zanotowała w pamięci, by wysłać pieniądze – za wróżenie i coś górką jak tylko dotrze do Rennes-les-Bains.
Sortilege. Sztuka przepowiadania przyszłości z kart.
Samolot wystartował. Meredith wyjęła z torebki notes i zaczęła pisać. Wszystko, co jej się udało zapamiętać. Podróż. Czarodziej i Diabeł, obaj z niebieskimi oczami, żadnemu z nich nie sposób ufać. Ona sama jako przedstawicielka sprawiedliwości. Wszystkie ósemki.
Gdy 737 płynął przez lazurowe niebo nad północną Francją, nad Masywem Centralnym, za słońcem na południe, Meredith słuchała przez słuchawki „Suitę Bergamasque" Debussy'ego i pisała, pisała, pisała, aż ręka odmówiła jej posłuszeństwa. Zapełniała jedną stroniczkę po drugiej, na liniowanych kartkach szybko przybywało schludnych notatek i szkiców. Jak zapętlone, ciągle na nowo powracały do niej słowa wróżki.
„Przeszłość miesza się z teraźniejszością".
I przez cały czas czuła przy sobie obecność kart wetkniętych do torby wrzuconej na półkę nad głową. Jakby siedział koło niej nieproszony gość.
Szatańska księga obrazów.
CZĘŚĆ III. Rennes-les-Bains Wrzesień 1891
ROZDZIAŁ 18
Paryż
Czwartek, 17 września 1891
W chwili gdy zapadła decyzja o wizycie u Izoldy Lascombe, Anatol zaczął organizować wyjazd.
Od razu po śniadaniu wysłał napisany przez matkę telegram z potwierdzeniem, kupił bilety kolejowe na następny dzień, a Marguerite poprosił, by poszła z Leonie po zakupy i pomogła się córce zaopatrzyć we wszystko, co będzie potrzebne w czasie miesiąca na wsi. Zajrzały najpierw do La Maison Leoty, po komplet ekskluzywnej bielizny, dzięki której dziewczyna zyskała talię osy i poczuła się doroślejsza. W La Samaritaine Marguerite kupiła córce nową suknię popołudniową oraz komplet spacerowy, odpowiedni na wiejskie warunki jesienią. Przez cały czas zakupów była ujmująca i czuła, ale równocześnie jakby zagubiona w myślach. Leonie zorientowała się, że robią sprawunki na konto generała, i westchnęła z rezygnacją, uświadamiając sobie, że po powrocie do Paryża może zastać w domu nowego ojca.
Była podekscytowana, lecz jednocześnie dziwnie rozbita. Przypisała ten stan skutkom wydarzeń z poprzedniego wieczoru. Nie miała jeszcze okazji porozmawiać z bratem na osobności ani wypytać go o zastanawiającą zbieżność w czasie, dzięki której zaproszenie przyszło w tak odpowiedniej dla niego chwili.
Po obiedzie, korzystając z pięknego popołudnia, matka i córka wybrały się na spacer do Parc Monceau, ulubionego miejsca spotkań dzieci reprezentantów różnych narodów, zajmujących pobliskie ambasady. Grupka chłopców z zapamiętaniem bawiła się w chowanego. Wianuszek dziewcząt z kokardami i w białych halkach, strzeżony przez nianie oraz ciemnoskórych strażników, grał w klasy. Ponieważ Leonie, będąc dzieckiem, uwielbiała grać w la marelle, zatrzymały się, by popatrzeć, jak dzieci rzucają kamykiem i przeskakują na kolejne kwadraty. Sądząc po wyrazie twarzy Marguerite, ona także wspominała czasy dzieciństwa z rozrzewnieniem.
– Dlaczego nie byłaś szczęśliwa w Domaine de la Cade? spytała córka.
– Po prostu nie czułam się komfortowo w tamtym otoczeniu, cherie.
– Ale dlaczego? Ze względu na towarzystwo? Czy samo miejsce?
Marguerite leciutko uniosła ramiona, jak zawsze, gdy nie życzyła sobie kontynuowania tematu.
– Przecież musi być jakiś powód – naciskała Leonie.
Matka westchnęła zrezygnowana.
– Mój przyrodni brat był oryginałem i samotnikiem – rzekła w końcu.
– Nie życzył sobie towarzystwa znacznie młodszego rodzeństwa, nie mówiąc już o jakiejkolwiek odpowiedzialności za drugą żonę ojca. Czułyśmy się w domu jak nieproszeni goście.
Leonie pogrążyła się w myślach.
– Jak sądzisz, czy mnie się tam spodoba? – zapytała po chwili.
– Z całą pewnością – oświadczyła Marguerite odrobinę zbyt szybko. -Posiadłość jest naprawdę urocza. Poza tym, jak sądzę, w ciągu trzydziestu lat wprowadzono sporo udoskonaleń.