Udało się jednak i gdy tylko ruszyli w drogę, Leonie poprawi! się nastrój. Przewodnik leżał porzucony na siedzeniu, tuż obok tomu opowiadań, bo to, co działo się za oknem, było ciekawsze niż książki. Krajobraz południa zawładnął sercem dziewczyny.
Szlak wiódł doliną rzeki Aude, w stronę Pirenejów. Z początku tory ciągnęły się wzdłuż drogi. Okolica była płaska i niezamieszkana. Wkrótce jednak pokazały się rzędy winorośli, od czasu do czasu przerwane polem słoneczników o twarzach zwróconych ku słońcu.
Raz dostrzegła jakąś wioskę, zaledwie garstkę domów przycupniętych malowniczo na zboczu odległego wzgórza. Potem jeszcze jedną. Domy odachach z czerwonych dachówek otoczyły kościół ze strzelistą wieżą. I wszędzie kwiaty: różowe malwy, bugenwilla, bez, lawenda i maki. Zielone, kolczaste kasztany ciążyły na gałęziach drzew. W oddali między zielenią połyskiwały liście rude i złote, jedyny znak, że na progu już stała jesień.
Mijali wieśniaków w niebieskich bluzach, sztywnych i błyszczących, jakby polakierowanych, na mankietach i kołnierzach zdobionych haftami. Kobiety chroniły się przed słońcem pod szerokimi rondami słomkowych kapeluszy. Mężczyźni o ogorzałych twarzach odwracali się plecami do wiatru. Trwały późne żniwa.
W Limoux, nieco większym mieście, pociąg miał piętnastominutowy postój. A potem wjechali w zupełnie inny krajobraz: górzysty, skalisty, ostrzejszy niż równiny, które ustąpiły miejsca charakterystycznemu dla prowincji Hautes Corbieres garrigue – niezbyt wysokim, ale nieomal pionowym zboczom, obrośniętym niską roślinnością i poprzecinanym gołymi piargami. Pociąg turkotał, zawieszony nad rzeką, aż w pewnym momencie, za którymś zakrętem, wyłoniły się przed nim niebiesko-białe Pireneje, połyskliwe od gorącego powietrza.
Leonie wstrzymała oddech. Góry zdawały się potężnym murem, łączącym ziemię z niebem. Wspaniałe, dumne, niepokonane. W obliczu takiego splendoru niczym były wszelkie konstrukcje, stworzone przez człowieka: metalowa wieża Eiffla, wielkie bulwary barona Haussmanna, nawet piękny budynek opery, zaprojektowany przez Garniera. Tutaj królowała zupełnie inna skala: ziemia, powietrze, ogień i woda. Cztery żywioły, widoczne gołym okiem, wyraźne jak klawisze fortepianu.
Pociąg sapał i gwizdał, wyraźnie zwolnił, z wysiłkiem szarpał wagony. Leonie opuściła okno. Ciepłe powietrze gładziło ją po twarzy. W cieniu jednego z szarych klifów wykwit! raptem las, połyskliwy zielenią, upstrzony czerwienią i złotem. Dziewczyna zauroczona ślizgała się wzrokiem po cudnych widokach, aż jednostajny ruch pociągu i monotonna pieśń kół zamknęły jej powieki.
Zbudził ją pisk hamulców.
Zamrugała, otworzyła oczy i przez chwilę nie mogła sobie uprzytomnić, gdzie się znajduje ani co się z nią dzieje. Opuściła wzrok i wtedy dostrzegła na kolanach przewodnik, a naprzeciwko zobaczyła brata. Wszystko jej się przypomniało w jednej chwili. Już nie Paryż. Już trzeci dzień podróży na południe.
Pociąg zwalniał. Wreszcie stanął na stacji.
Dziewczyna sennie wyjrzała przez zakurzone okno. Próbowała odszyfrować wyblakłe litery na szyldzie z nazwą miejscowości. 1 wtedy usłyszała naczelnika stacji, który z ciężkim południowym akcentem obwieści! wielkim głosem:
– Couiza-Montazels. Dix minut es darret.
Dziesięć minut!
Wyprostowała się jak struna, stuknęła brata w kolano.
– Anatol, nous sommes la. Leve-toi.
Niechże on się obudzi, jesteśmy na miejscu.
Już słyszała otwierane drzwi, walące ciężko w malowany na zielono bok wagonu. Jak chaotyczny aplauz na Concerts Lamoureux.
– Anatol! – powtórzyła, tym razem przekonana, że brat udaje. – Cest l'heure. Już czas. Jesteśmy w Couizie.
Wychyliła się przez okno.
Chociaż było po sezonie, a w dodatku mieli akurat niedzielę, na podróżnych czekał rząd tragarzy wspartych o drewniane wózki z wysokimi plecami. Większość mężczyzn miała czapki zsunięte z czoła, rozpięte kamizelki, a rękawy podwinięte do łokci.
Dziewczyna podniosła rękę.
– Tortem, s'il vous plait! – zawołała. Niech już oni wybiorą, który podjedzie.
I rzeczywiście, jeden ruszył w stronę pociągu, na pewno skuszony perspektywą zarobienia kilku sous. Leonie cofnęła się od okna, by zebrać bagaże.
Raptem drzwi stanęły otworem.
– Panienka pozwoli.
Na podeście stał jakiś mężczyzna. Zaglądał do przedziału.
– Nie ma potrzeby, damy sobie radę…
Nieznajomy omiótł wzrokiem śpiącego Anatola oraz bagaż, ciągle jeszcze leżący na półkach, i bez zaproszenia wszedł do przedziału.
– Nalegam.
Leonie od razu poczuła do niego antypatię. Nakrochmalony kołnierzyk, dwurzędowa marynarka i cylinder zdradzały dżentelmena, lecz jednak było w nim coś niezupełnie comme il faut. Impertynenckie spojrzenie.
– Bardzo dziękuję, ale nie ma potrzeby – odmówiła stanowczo. – Wyczuła w jego oddechu śliwkową brandy. – Jestem ogromnie wdzięczna…
On jednak, nie czekając na pozwolenie, już zdejmował walizy i kufry z drewnianych półek. Leonie zauważyła, że przyglądał się oznaczeniom na rzeczach Anatola. Odstawił na brudną podłogę kolejną walizkę.
Dziewczyna pociągnęła brata za ramię.
– Anatolu, voila Couiza. Obudź się!
Wreszcie zaczął przejawiać jakieś oznaki życia. Powieki mu drgnęły, otworzył oczy, rozejrzał się leniwie dookoła, jakby zdziwiony, że znajduje się w przedziale kolejowym. Potem dojrzał siostrę i na jego usta wypłynął uśmiech.
– Chyba się zdrzemnąłem. – Przeciągnął palcami po włosach. – Desole.
– Nie masz za co przepraszać.
Kuferek z osobistymi drobiazgami Anatola huknął o podłogę. Nieznajomy sięgnął po lakierowane pudło z robótkami.
– Ostrożnie! – ostrzegła go dziewczyna. – Jest bardzo cenne.
Mężczyzna podniósł na nią wzrok, po czym opuścił spojrzenie na pudło i widniejące na nim złote inicjały: L.V.
– Oczywiście. Proszę się nie martwić.
Anatol wstał i w tej samej chwili przedział się skurczył. Vernier przyjrzał się swojemu odbiciu w lustrze, poprawił kołnierzyk, kamizelkę, strzepnął mankiety. Następnie schylił się i jednym płynnym gestem chwycił kapelusz oraz rękawiczki.