Выбрать главу

Anatol uniósł brwi.

– Niebagatelna sumka!

Gabignaud pokiwał głową.

– Powtarzam, co słyszałem. Proboszcz jest człowiekiem obeznanym z kulturą. Mówi się, że przy okazji remontu kościoła znaleziono różne przedmioty o niemałej wartości archeologicznej, co, rzecz jasna, zainteresowało pańskiego wuja.

– Jakie na przykład?

– Głównie chyba fragmenty starego ołtarza, o ile mi wiadomo. Dwa wizygockie filary i starożytny kamień nagrobny – La Dalie des Chevaliers – podobno z czasów Merowingów albo też Wizygotów. Lascombe interesował się tym okresem, więc był mocno zaangażowany we wczesne stadium renowacji Rennes-le-Chateau, a co za tym idzie, także Rennes-les-Bains.

– Wydaje się pan obeznany z historią – zauważyła Leonie. Gabignaud aż pokraśniał z zadowolenia.

– To jedynie hobby, panienko, nic więcej.

Anatol wyjął papierośnicę, poczęstował lekarza, osłaniając zapałkę dłonią, przypalił oba papierosy.

– A jak ma na nazwisko ten ksiądz doskonały?- spytał, wydmuchując dym.

– Sauniere. Berenger Sauniere.

Znaleźli się na prostym odcinku drogi, konie przyśpieszyły, hałas wzmógł się do tego stopnia, że dalsza rozmowa była niemożliwa. Leonie nie miała nic przeciwko takiej przerwie. W głowie tłukły jej się niespokojne myśli, bo gdzieś w gąszczu słów Gabignauda skryło się coś ważnego.

– Tylko co?

Po chwili woźnica zwolnił. Przy akompaniamencie brzęku uprzęży i uderzeń lamp o boki wozu zjechali z głównej drogi w dolinę rzeki Salz.

Leonie poddała się urokowi krajobrazu, przepięknej alei, utworzonej przez skały, las i niebo. Dwie wieże strażnicze, które z bliska okazały się kamiennym dziełem natury, a nie cieniem dawnego zamku, pochylały się nad jadącymi niczym duet olbrzymich wartowników. Pradawne lasy schodziły niemal do krawędzi drogi. Dziewczyna miała wrażenie, że znaleźli się w sercu tajemniczego Edenu, jak w książkach pana Ridera Haggarda, fascynujących opowieściach o zaginionych afrykańskich królestwach.

Trakt wił się zakolami na podobieństwo węża. Okolica zapierała dech w piersiach. Istna arkadia. Dookoła wszystkie odcienie zieleni – soczystej, oliwkowej, szmaragdowej, w kolorze absyntu – przesyconej słońcem. Srebrne spody liści odwracanych przez wiatr połyskiwały między ciemniejszymi tonami jodeł i dębów. Nad linią drzew rysowała się dramatycznie poszarpana krawędź wierzchołków, pradawne sylwetki menhirów, dolmenów i rzeźb wykutych w skale przez naturę. Jak okiem sięgnąć – antyczna historia. Czytelna jak na kartach książki.

Podróżnym towarzyszył szum rzeki, która czasem ukazywała się. połyskując w słońcu, jakby się bawiła w chowanego, zdradzała swoją obecność, tocząc wody po kamieniach, ginąc pod splątanymi gałęziami wierzb, które zwieszały głowy nisko nad jej korytem. Prowadziła ich ku przeznaczeniu.

ROZDZIAŁ 23

Rennes-les-Bains

Podkowy zadudniły na moście, konie przeszły w kłus.

Na zakręcie drogi ukazało się Rennes-les-Bains. Najpierw biały dwupiętrowy budyneczek z szyldem Hotel de la Reine. Tuż obok grupka zabudowań, dość ponurych i jednolitych, które Leonie uznała za sanatorium.

Przed wjazdem na główną ulicę courrier zwolnił, ledwo się toczył. Po prawej mieli pionową szarą ścianę górskiego zbocza, po lewej ciągnęły się domy, pensjonaty i hotele. Na każdym budynku zamocowano przynajmniej jedną lampę gazową w solidnej metalowej oprawie.

Nie takiego pierwszego wrażenie spodziewała się Leonie. Znalazła się w eleganckim modnym miasteczku, gdzie czuło się dobrobyt. Sama droga, choć z ubitej ziemi, była czysta i doskonale utrzymana, a do domów prowadziły szerokie kamienne stopnie. Jechali szpalerem wawrzynów, między rzędami wielkich drewnianych donic, z których rośliny wylewały się na ulicę. Minęli krągłego dżentelmena w zapiętym surducie, dwie damy, skryte pod parasolkami, oraz trzy nianie. Każda pchała chaise roulante. Jakaś guwernantka prowadziła grupkę dziewcząt ustrojonych wstążeczkami, szeleszczących falbaniastymi haleczkami.

Skręcili z głównej drogi i woźnica zatrzymał konie.

– La Place du Perou. S'il vous plait. Terminus.

Koniec podróży.

Niewielki skwer z trzech stron otaczały budynki. Ocieniały go drzewka cytrynowe. Złote słońce, przesiane przez liście, tworzyło na ziemi ruchomą szachownicę. Znajdował się tam także wodopój dla koni. Z parapetów barwnymi kaskadami spływały ostatnie letnie kwiaty, a w ocienionej pasiastymi markizami kawiarence na rogu siedziały doskonale ubrane damy oraz ich męska eskorta, pokrzepiając się jadłem i napojem. Na drugim rogu Wznosił się kościółek.

– Szalenie malownicze – mruknął Anatol.

Woźnica zeskoczył z kozła i zajął się wyładowywaniem bagażu.

– S'il vous plait, mesdamcs et messieurs. La Place du Perou. Terminus – Powtórzył.

Pasażerowie jeden po drugim zsiadali z wozu. Padały śpieszne słowa pożegnania, jak to zwykle bywa między osobami, które razem podróżowały, ale poza tym niewiele mają ze sobą wspólnego. Pan Fromilhague uchylił kapelusza i zniknął. Gabignaud potrząsnął dłonią Anatola, a następnie wręczył mu wizytówkę, zapewniając, że ma nadzieję spotkać go jeszcze, może przy stoliku do kart albo na którymś z wieczorków muzycznych, organizowanych w Limoux lub Quillan. Następnie, uniósłszy kapelusz przed Leonie, podążył swoją drogą.

Anatol objął siostrę za ramiona.

– Nie jest tak źle, jak się obawiałem.

– Jest cudownie. Naprawdę, uroczo.

Na skwerku pojawiła się zdyszana dziewczyna w szarym stroju pokojówki. Była pulchna i śliczna, miała oczy czarne jak węgiel i prowokujące usta. Spod białego czepka uciekło pasmo grubych czarnych włosów.

– Aha! Oto nasz komitet powitalny – domyślił się Anatol.

Za służącą ujrzeli młodego człowieka o przystojnej twarzy, także z trudem łapiącego oddech. Miał na sobie koszulę rozpiętą od szyją, w dekolcie zawiązał czerwoną chustkę.

– Et voila – skwitował Anatol. – Jeśli się nie mylę, znamy już także

przyczynę spóźnienia naszej przewodniczki.

Dziewczyna upchnęła włosy pod czepkiem i podbiegła do przyjezdnych. Dygnęła.

– Senher Vernier? Madomaisela. Madama przysłała mnie, żebym pań