stwa zaprowadziła do Domaine de la Cade. Kazała przeprosić, ale dwu-
kółka się popsuła. Już naprawiają, ale madama powiedziała, że prędzej bę
dzie na piechotę. – W tym miejscu służąca obrzuciła spojrzeniem pełnym
zwątpienia delikatne pantofelki z koźlej skórki na nogach Leonie. – Jeśli
państwo nie mają nic przeciwko…
Anatol zlustrował dziewczynę uważnym spojrzeniem. Jak się nazywasz?
– Marieta, senher.
– Doskonale. Powiedz nam wobec tego. ile potrwa naprawa dwukółki?
– Ja tam nie wiem. Koło się złamało.
– A jak daleko jest do Domaine de la Cade?
– Pas luenh. Niedaleko.
Obejrzał się przez ramię na zdyszanego chłopaka.
– Bagaże zostaną dostarczone później?
– Oc, senher. Pascal przyniesie.
– W tej sytuacji – Anatol zwrócił się do siostry – skoro brak jakiejkolwiek obiecującej alternatywy, głosuję za tym, byśmy postąpili zgodnie z radą ciotki i poszli pieszo.
– Co?! – wyrwało się Leonie. Przecież ty nie znosisz chodzić! – Położyła dłonie na swoich żebrach, przypominając mu w ten sposób, że jest ranny i spacer na pewno nie wyjdzie mu na zdrowie. Dasz radę?
– Nic mi nie będzie – odparł. Przyznaję, nie jestem z tego powodu uszczęśliwiony, ale jakie mamy inne wyjście? Wolę się przejść niż bezczynnie czekać.
Służąca uznała jego słowa za polecenie, więc dygnęła ponownie, odwróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie.
Leonie patrzyła za nią z otwartymi ustami.
– Co to za…! – wykrztusiła, gdy wreszcie odzyskała głos.
Anatol zaśmiał się głośno, odrzucając do tyłu głowę.
– Witamy w Rennes-les-Bains. – Wziął siostrę za rękę. – Chodź, petite.
Bo zostaniemy tu sami!
Marieta poprowadziła ich cienistym przesmykiem między domami. Chwilę później wynurzyli się w słońcu na starym kamiennym moście. Daleko w dole, na płaskich kamieniach, szemrała woda. Leonie aż zabrakło tchu. Zakręciło jej się w głowie od tego światła, przestrzeni i wysokości.
– Leonie, depeche-toil – zawołał Anatol.
– Dobrze, dobrze, już idę.
Przeszli przez rzekę, skręcili w prawo i znaleźli się na jakiejś ścieżynce, wiodącej ostro w górę, pomiędzy drzewa na zboczu wzgórza. Rodzeństwo w ciszy szło jedno za drugim. Każdy oddech był cenny.
Coraz wyżej wspinali się górskim szlakiem, cętkowanym kamieniami i opadłymi z drzew liśćmi, coraz bardziej zagłębiali się w gęsty las. Wkrótce ścieżka wyprowadziła ich na wiejską drogę, poznaczoną zaschniętymi koleinami i śladami kopyt. Tutaj drzewa odsunęły się nieco od traktu, więc między poszczególnymi kępami kładły się długie cienie.
Leonie przystanęła, spojrzała w tył. W dole, ciągle jeszcze dość blisko, widziała spadziste, czerwone i szare dachy Rennes-les-Bains. Rozpoznała hotel i bez trudu odnalazła skwer, na którym wysiedli z powozu. Rzeka wiła się zieloną wstążką połyskującą srebrem, miejscami czerwieniła się od jesiennych liści.
Trzeba iść.
W pewnej chwili szlak powiódł ich lekko w dół i zaraz wyszli na płaskowyż. Na wprost mieli kamienne filary oraz bramę prowadzącą na teren wiejskiej posiadłości. Ogrodzenie z kutego żelaza ciągnęło się daleko w obie strony, ginęło między jodłami i cisami. Majątek zdawał się ponury i wyniosły. Leonie zadrżała. Na chwilę opuścił ją duch poszukiwacza przygód. Przypomniała jej się niechęć matki do rozmów o Domaine de la Cade, o spędzonym tutaj dzieciństwie. A potem słowa doktora Gabignau-da, usłyszane przy obiedzie.
Miejsce o takiej reputacji…
– Co to znaczy cade! zapytał Anatol.
– My tutaj tak nazywamy jałowiec, senher wyjaśniła służąca.
Leonie podeszła do płotu i oparła dłonie na prętach, jak więzień na kratach. Przycisnęła rozpaloną twarz do chłodnego metalu. Za ogrodzeniem rozciągał się ogród.
Całość spowijał wilgotny półmrok gęstej zieleni, tu i ówdzie połyskiwała słoneczna szczelina. Krzewy ozdobne, krzaki bzu, żywopłot i klomby, kiedyś zapewne kipiące barwami, sprawiały wrażenie zaniedbanych. Lekceważąco potraktowane ozdoby świadczyły o tym, że nie spodziewano się tutaj żadnych gości.
Na środku szerokiej żwirowej ścieżki, wiodącej od bramy do domu, stał pusty i suchy basen dla ptaków. Po lewej – wyschnięte oczko wodne. zwieńczone jakąś zardzewiałą konstrukcją. Po prawej – rząd jałowców rosnących dziko, nieokiełznanych. A nieco dalej ruina oranżerii z powybijanymi szybkami.
Gdyby Leonie trafiła tutaj przypadkiem, uznałaby to miejsce za opuszczone. Spojrzała w prawo i ujrzała nad ogrodzeniem tablicę z szarego łupku. Słowa na niej wypisane znaczyły ciemne smugi. Jak ślady szponów.
Domaine de la Cade.
Ten dom nie życzył sobie odwiedzin.
ROZDZIAŁ 24
– Zakładam, że istnieje inna droga do domu – rzekł Anatol.
– Oc, senher – potwierdziła Marieta. – Główne wejście jest od północy. Pan kazał tam zrobić trakt od drogi do Sougraigne. Ale to na piechotę godzina albo i lepiej, dookoła Rennes-les-Bains i potem w górę. O wiele dłużej niż przez las.
– A czy pani kazała ci przyprowadzić nas górską ścieżką? Dziewczyna spiekła raka.
– Nie zabroniła.
Czekali cierpliwie, aż Marieta wyłowi z kieszeni fartucha wielki mosiężny klucz. Nie bez trudu przekręciła go w zamku, pchnęła prawe skrzydło i wpuściła gości. Zaraz po ich przejściu zamknęła zgrzytliwą bramę.
Leonie czuła się nieswojo. I zdenerwowana, i podekscytowana. Idąc za Anatolem wąską zieloną ścieżką, najwyraźniej rzadko używaną, miała wrażenie, że jest bohaterką jakiegoś opowiadania. Wkrótce dotarli do wysokiego żywopłotu z łukowatym przejściem, ale zamiast podążyć w tamtym kierunku, zostali poprowadzeni na szeroki podjazd, wysypany żwirem i dobrze utrzymany, bez śladu mchu czy trawy, obwiedziony szpalerem chataignier, którym z gałęzi zwisały kasztany w kolczastych łupinach.
W końcu ujrzeli dom.
– Och! – wyrwało się Leonie w zachwycie.