Leonie zdjęła sukienkę, bawełniane pończochy, kombinację i gorset, upuszczając fragmenty odzieży na dywan i fotel. Pozostawszy w samej bie-liźnie, nalała ciepłej wody z dzbanka do miski. Obmyła twarz i ręce, odświeżyła dekolt. Skończywszy, zdjęła kaszmirowy peniuar z ciężkiego mosiężnego haka po wewnętrznej stronie drzwi i usiadła przy toaletce, przed środkowym z trzech wysokich okien o małych szybkach.
Szpilka za szpilką oswobodziła loki mieniące się żywym blaskiem miedzi i pozwoliła im swobodnie opaść na ramiona. Sięgały aż do szczupłej talii. Przechyliła lustro i długimi, zamaszystymi gestami rozczesywała nieposłuszną gęstwinę, aż ta spłynęła jej na plecy niczym jedwabna przędza.
W pewnej chwili dostrzegła kątem oka jakiś ruch w ogrodzie.
– Ten Anatol! – mruknęła. Na pewno zignorował życzenie Izoldy i wybrał się do ogrodów.
Taką miała nadzieję.
Odpychając od siebie niegodne uczucie, odłożyła szczotkę do włosów na toaletkę i obeszła mebelek, by wyjrzeć przez okno. Ostatnie ślady odchodzącego dnia pożegnały się z niebem. Gdy wzrok Leonie przywykł do zmierzchu, dostrzegła kolejne poruszenie, tym razem na odległym krańcu trawnika, przy wysokim żywopłocie, już za stawem.
Widziała postać dosyć wyraźnie. Mężczyzna z gołą głową skradał się ukradkiem, co kilka kroków oglądając się za siebie.
A może to wzrok płata mi figle? – pomyślała.
Mężczyzna roztopił się w cieniach.
Leonie wydało się, że słyszy kościelny dzwon z doliny, rozrzedzoną smutną nutę. Gdy jednak wytężyła słuch, dotarły do niej tylko odgłosy wiejskiej posiadłości o zmierzchu. Szept wiatru w gałęziach drzew, chór ptaków układających się do snu. I przeszywający skrzek sowy, ruszającej na nocne łowy.
Uświadomiła sobie, że ma gęsią skórkę na ramionach, więc zamknęła okno. Po chwili wahania zaciągnęła zasłony. Tajemniczy mężczyzna prawie na pewno okazałby się ogrodnikiem, może po jednym głębszym, albo jakimś służącym, który poważył się na niedozwolony skrót przez trawniki, ale tak czy inaczej, było w tej scenie coś nieprzyjemnego, coś, co wywoływało ciarki na plecach. Leonie wolałaby go nie widzieć.
Ciszę pokoju rozerwało głośne stuknięcie w drzwi.
– Kto tam!
– Cest moi odezwał się Anatol. – Jesteś w przyzwoitym stanie? Mogę wejść?
– Attend, farrive.
Jedną chwileczkę.
Zawiązała peniuar. odgarnęła włosy z twarzy. Ze zdziwieniem stwierdziła, że drżą jej ręce.
– Co się stało? – zapytał Anatol, gdy w końcu otworzyła drzwi. – Taka jesteś wystraszona…
– Nic… nic – odrzekła.
– Ej, petite, na pewno? Jesteś biała jak prześcieradło.
– Spacerowałeś po ogrodach? – spytała nagle. – Dosłownie przed kilkoma minutami?
Anatol pokręcił głową.
– Rzeczywiście, nie od razu poszedłem do pokoju, ale nie ruszałem się z tarasu. Tam wypaliłem papierosa. Dlaczego pytasz?
– Widzisz… – zaczęła, ale zmieniła zdanie. – Nieważne. Nie ma o czym mówić.
Anatol zrzucił ubranie siostry z fotela i usadowił się w nim wygodnie. To pewnie był któryś z chłopców stajennych.
Wyjął z kieszeni papierośnicę i pudełko zapałek, jedno i drugie położył na stole.
– Nie pal tutaj – poprosiła go siostra. – Papierosy są niezdrowe.
Wzruszył ramionami, sięgnął do innej kieszeni, z której wyciągnął jakąś niebieską broszurę.
– Przyda ci się dla zabicia czasu.
Wstał, podał siostrze monografię i wrócił na fotel.
– Voila. „Diables et Esprits Malefiques et Phantómes de la Montagne ".
Górskie diabły, złe duchy i fantomy.
Leonie nie słuchała. Zerknęła w stronę okna. Czyżby ten mężczyzna ciągle tam był?
– Na pewno dobrze się czujesz? Strasznie jesteś blada.
Głos brata przywołał ją do rzeczywistości. Ze zdumieniem spojrzała na książeczkę, którą trzymała w dłoni. Skąd ona się wzięła?
– Na pewno – odrzekła zakłopotana. – Nic mi nie jest. Co to za dzieło?
– Nie mam bladego pojęcia. Tytuł ma przerażający, więc powinno ci się spodobać. Zbierało kurz w bibliotece. Autor będzie tutaj na sobotniej kolacji. Monsieur Audric Baillard. Są tam jakieś ustępy na temat Domaine de la Cade. Zdaje się, że znajdziesz wszelkie możliwe historie na te
mat diabłów, złych duchów i widziadeł, związanych z tą okolicą, a zwłasz
cza tym majątkiem, od czasów wojen religijnych siedemnastego wieku. -
Uśmiechnął się do siostry promiennie.
Leonie podejrzliwie zmrużyła oczy.
A czemu zawdzięczam ten wspaniały gest?
– Czyż nie wolno bratu z dobroci serca wykonać gestu uprzejmości wobec ukochanej siostry?
– Wolno, wolno. I niejeden tak robi. Ale ty?
Uniósł ręce, poddając się.
– Cóż, przyznaję, miałem w tym własny interes. Uznałem, że jeśli się
pogrązysz w lekturze, nie będziesz psocić.
Rzuciła w niego poduszką, ale się uchylił.
– Pudło! – zawołał zuchwale. – Fatalny strzał. – Zgarnął ze stołu papierośnicę i zapałki, skoczył na równe nogi i w dwóch susach znalazł się przy drzwiach. – Daj mi znać, jak skończysz z panem Baillardem. Moim zdaniem, powinniśmy razem z Izoldą wypić kieliszeczek na dobranoc. Zgadzasz się ze mną?
– Czy to nie dziwne, że nie będzie kolacji?
– A co – zdziwił się – głodna jesteś?
– Nie, właściwie nie. Ale jakoś… Anatol położył palec na ustach.
– No to ciii. – Otworzył drzwi. – Miłej lektury, petite. Spodziewam się
recenzji.
Leonie słuchała jego pogwizdywania i równych kroków, cichnących na korytarzu. W końcu rozległo się miękkie klasnięcie drzwi, a potem dom na nowo spowiła cisza.
Dziewczyna podniosła poduszkę z podłogi i usiadła na egipskim łożu. Podciągnęła kolana pod brodę i otworzyła książkę.
Zegar na kominku wydzwonił wpół do ósmej i rozpoczął odliczanie.