Выбрать главу

ROZDZIAŁ 26

Paryż

Modne ulice i bulwary przykrył gęsty brunatny zmierzch. I w quartiers perdus, w niebezpiecznej okolicy, labirynt uliczek obrośniętych slumsami także chwytał drugi oddech.

Temperatura zaczęła spadać, zrobiło się chłodniej.

Domy i ludzie, tramwaje i powozy zdawały się krystalizować z cienia. a potem znikały w kolejnym jak zjawy. Markizy nad kawiarniami przy rue d'Amsterdam łopotały na wietrze, wyrywając się niczym spętane konie. Na Grands Boulevards wiatr szarpał gałęzie drzew.

Jesienne liście tańczyły po chodnikach dziewiątego arrondissement i na zielonych alejkach Parc Monceau. Nikt nie grał w klasy ani w „raz, dwa, trzy, baba Jaga patrzy", dzieci skryły się w budynkach ambasad. Rozśpiewały się druty nowego telegrafu na Poczcie Głównej, rozdzwoniły szyny tramwajowe.

O wpół do ósmej mgła zapłakała deszczem. Zimnym, szarym jak opiłki żelaza. Z początku wolno, później szybciej, gęściej. Służba z trzaskiem zamykała okiennice. W ósmej dzielnicy pechowcy, którzy nie zdążyli dotrzeć do celu, szukali schronienia przed gniewem burzy w Cafe Weber przy rue Royale, zamawiali piwo i absynt i sprzeczali się o wszystko i o nie przy ostatnich wolnych stolikach. Żebracy i bezdomni chijfonniers uciekali przed kąsającym deszczem pod mosty i kolejowe arkady.

W mieszkaniu przy rue de Berlin Marguerite Vernier leżała w swobodnej pozie na chaise longue. Jedną rękę miała podłożoną pod głowę, drugą udrapowaną na boku szezlongu, jedynie czubki palców muskały dywan, tak jak rozmarzona dziewczyna na letniej przejażdżce łodzią trąca lustro wody. Najlżejszy dotyk na świecie. Tylko błękitny cień na jej ustach i fioletowy siniak niczym kołnierz otaczający szyję, a także koszmarna bransoleta z zaschniętej krwi na przeciętym nadgarstku świadczyły o tym, że nie śpi.

Jak Tosca, jak Emma Bovary, jak mroczna bohaterka Prospera Menmeego, Carmen, tak i Marguerite była po śmierci piękna. Nóż o ostrzu splamionym krwią leżał obok jej dłoni, jakby wypadł ze słabnących palców.

Victor Constant nie zwracał na nią uwagi. Przestała dla niego istnieć dokładnie w chwili, kiedy zdał sobie sprawę, że nic więcej od niej nie dostanie.

Ciszę mąciło jedynie tykanie zegara.

Ciemność byłaby kompletna, gdyby nie blady płomień jedynej świecy.

Constant zapiął spodnie i zapalił tureckiego papierosa. Usiadł przy stole, by się zapoznać z dziennikiem, który służący znalazł w szafce nocnej Verniera.

– Przynieś mi brandy.

Nożem o żółtej rączce przeciął sznurek, rozwinął papier pakowy i wyjął z niego granatowy notatnik. W dzienniku znajdowały się codzienne zapiski Verniera, prowadzone skrupulatnie przez cały rok. Salony, w których bywał, lista długów sumiennie zapisywanych w dwóch kolumnach i sumowanych w momencie spłacenia, wzmianka o krótkim flircie z okultystami na początku roku, raczej w roli nabywcy książek niż akolity, różne zakupy, takie jak parasol czy egzemplarz „Poemes de Baudelaire" z limitowanej edycji Edmonda Bailly'ego, sprzedającego we własnej księgarni przy rue de la Chaussee d'Antin.

Constant nie był zainteresowany nudnymi szczegółami domowego życia, więc kartkował dziennik, ledwo rzucając okiem na kolejne strony, sprawdzając daty i czytając jedynie wyjątki, w których znajdował potrzebne informacje.

A szukał wzmianek o romansie Verniera z jedyną kobietą, jaką on, Constant, kiedykolwiek kochał. Ciągle jeszcze nie potrafił wymienić jej imienia, nawet w myślach. Trzydziestego pierwszego października zeszłego roku powiedziała mu, że muszą się rozstać. A przecież dla niej zrobiłby wszystko. Jej niechęć wziął za skromność i nie naciskał. Przeżył taki wstrząs, że o mało jej nie zabił. Niewiele brakowało, ale krzyczała tak głośno, że usłyszeli ją sąsiedzi w budynku obok.

Musiał ją zostawić. Zresztą przecież nie zamierzał jej skrzywdzić. Kochał ją, uwielbiał, ubóstwiał. Tylko nie mógł znieść zdrady. Sama się prosiła.

Po tamtej nocy zniknęła z Paryża. Przez cały listopad i grudzień Constant myślał o niej nieprzerwanie. Sprawa była prosta. On ją kochał, a ona go zdradziła. Ciało i umysł podsuwały mu wspomnienia wspólnie spędzonego czasu: jej zapach, giętkość, urok i czar. Pamiętał, jak przy nim siedziała, jak wdzięczna mu była za miłość. Skromna i posłuszna. Doskonała. Na początku roku żal zmienił się w gniew podsycany poniżeniem. We wściekłość silniejszą niż wówczas, gdy odeszła.

Chciał wymazać z pamięci jej obraz i chwytał się zwykłych sposobów, dostępnych dla dżentelmena, mieszkańca miasta, który nie musi się liczyć z każdym groszem. Jaskinie hazardu, nocne kluby, laudanum, które miało zrównoważyć działanie rosnących dawek związków rtęci, leku na jego coraz gorszy stan. I cały szereg midinettes, dziewek, które chociaż trochę ją przypominały. Ich miękkie ciała, płacące cenę za jej nielojalność. Constant był uderzająco przystojny. Potrafił być hojny. Wiedział, jak oczarować wdziękiem, więc dziewczęta szły z nim chętnie i spełniały każdą jego zachciankę. Do momentu gdy uświadamiały sobie, jak zdeprawowane miał gusta.

Nic mu nie pomagało. Nic nie mogło uśmierzyć męki.

Aż w ostatnich dniach stycznia wszystko się zmieniło. Gdy lód na Sekwanie zaczął topnieć, do uszu Constanta dotarły plotki o powrocie jego wybranki do Paryża. Mało tego. Nie dość, że była teraz wdową, to jeszcze na horyzoncie pojawił się kochanek. Ponoć oddała innemu to, czego odmawiała jemu.

Cierpiał katusze, spalał go gniew. Musiał wywrzeć na niej zemstę, musiał ukarać ich oboje. Nie miał innego celu w życiu. Widział jej krew na własnych rękach, oczyma wyobraźni oglądał ją cierpiącą tak. jak on przez nią cierpiał. Jedynym motywem jego działania stała się chęć ukarania zdrajczyni.

Imię rywala odkrył bez trudu. I od tego momentu myśl o tym, że ona i Vernier są kochankami, pojawiała się pierwsza każdego ranka, razem ze wschodem słońca, i była ostatnią, gdy księżyc wychodził na spotkanie nocy.

W lutym Constant rozpoczął prześladowania. Dążenie do odwetu. Postanowił najpierw zniszczyć dobre imię Verniera. Przyjął bardzo prostą taktykę: tu plotka, tam słówko w ucho gryzipiórka z jakiegoś szmatławca, ówdzie pomówienie. Kropla drąży skałę. Fałszywe dowody przechodziły z jednej chciwej dłoni do drugiej. Oszczerstwa tuczące się w labiryncie tajnych stowarzyszeń nowicjuszy, akolitów i hipnotyzerów, funkcjonujących poza szacowną fasadą Paryża, wiecznie podejrzliwych, zawsze w strachu przed zdradą. Smakowite wieści, dwuznaczne podszepty, anonimowe po-twarze i zniesławienia.

Kłamstwa, same kłamstwa, ale jakże pięknie podane.

Niestety, nawet ta kampania oszczerstw, choć tak zgrabnie prowadzona, nie dała Constantowi satysfakcji. Koszmary w dalszym ciągu nawiedzały jego sny, nawet dni prześladowały go wizerunkiem kochanków splecionych w miłosnym uścisku. Postępująca choroba odbierała mu sen. Gdy zamykał oczy, nękały go obrazy samego siebie, biczowanego i przybijanego do krzyża. Cierpiał od wizji własnego ciała, rozciągniętego na ziemi jak współczesny Syzyf, przygnieciony kamieniem, który oblał własnym potem, albo jak przykuty do skały Prometeusz, gdy dawna kochanka wczepiała się w jego pierś i wyrywała mu wątrobę.