Выбрать главу

W dalszym rogu placu Meredith zauważyła cloche-mur, wieżę z pojedynczym dzwonem, wznoszącą się nad dachami budynków. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że patrzy na kościół.

Brukowanym podjazdem zbliżyła się do świątyni Saint-Celse et Saint-Nazaire. W skromnym portyku, otwartym na północ i południe, wisiała tylko jedna lampa. Stały tam też dwa stoły, oba puste i jakieś dziwaczne, stanowczo niewygodne.

Tablica parafialna, umieszczona obok wejścia, informowała, że kościół jest otwarty codziennie od dziesiątej do zmierzchu, z wyjątkiem dni świątecznych, ślubów i pogrzebów. Nacisnęła klamkę, ale drzwi nie ustąpiły, choć we wnętrzu płonęły światła.

Sprawdziła godzinę. Wpół do siódmej. Cóż, zamknięte to zamknięte. Odwróciła się i przyjrzała ścianie naprzeciwko wejścia. Znajdowała się na niej tablica z nazwiskami mieszkańców Rennes-les-Bains, którzy oddali życie w czasie pierwszej wojny światowej.

A Ses Glorieux Morts.

Chwała zmarłym.

Czy śmierć może być chwalebna? – zastanowiła się Meredith, wspominając znajomą fotografię żołnierza w sepii. A jej matka, która weszła do jeziora Michigan z kieszeniami pełnymi kamieni? Czy warto było składać tę ofiarę?

Podeszła bliżej i sumiennie przeczytała całą listę, choć wiedziała, jak nikłe są szanse, by znalazła tu nazwisko Martin. Czyste szaleństwo. Niewielkie miała pojęcie o swoim pochodzeniu, mimo że Mary podzieliła się z nią wszystkim, co wiedziała. Babka Louisa nosiła nazwisko Martin i dostała je po matce, nie po ojcu. Dokładnie rzecz biorąc, w akcie urodzenia zapisano „ojciec nieznany". Przodkowie Meredith wyemigrowali do Ameryki tuż po pierwszej wojnie światowej, więc miała powody przypuszczać, że żołnierz z fotografii był ojcem Louisy.

Niestety, nie znała jego nazwiska.

Raptem coś przyciągnęło jej wzrok. BOUSQUET. Producent talii kart tarota. Tej talii, którą miała w torbie podróżnej, w bagażniku. Może nawet faktycznie ta rodzina? To też trzeba będzie sprawdzić. Czytała dalej. Pod koniec listy znalazła dziwne nazwisko: SAINT-LOUP. Święty wilk? Zastanawiające.

Tuż obok wmurowano kamienną tablicę, poświęconą pamięci Henri Boudeta, proboszcza parafii od roku tysiąc osiemset siedemdziesiątego drugiego do tysiąc dziewięćset piętnastego, oraz czarny metalowy krzyż. Meredith zastanowiła się nad datami. Jeżeli jej nieznany żołnierz w sepii pochodził stąd, proboszcz mógł go znać. Miejscowość była niewielka, a okres by się zgadzał.

Przepisała wszystko, co mogło się choć w najmniejszym stopniu przydać w czasie poszukiwań. Pierwsza zasada każdej pracy badawczej: Wszystko zapisuj. Nigdy nie wiadomo, co się może okazać istotne.

Pod krzyżem wytłoczono słynne słowa Konstantyna Wielkiego: In hoc signo vinces. Znała tę sentencję nie od dzisiaj, ale tym razem zrodziła jej w głowie jakiś niepokój.

– Pod tym znakiem zwyciężysz – mruknęła raz, potem drugi, jednak nie mogła uchwycić myśli, nie umiała dociec, dlaczego to zdanie stało się nagle takie ważne.

Minęła wejście do kościoła, wyszła na dziedziniec. Przed jej oczami pojawiła się kolejna pamiątka wojenna, te same nazwiska co na płycie. Jakby jedno upamiętnienie poświęcenia tych ludzi nie wystarczało.

Tylu mężczyzn… Ojców, braci, synów… Tak wielu oddało życie.

Poszła wolno żwirową ścieżką wzdłuż kościoła. Z półmroku wychylały się ku niej nagrobki, kamienne anioły i krzyże. Od czasu do czasu przystawała, by przeczytać którąś inskrypcję. Niektóre nazwiska powracały stale. pokolenia miejscowych rodów upamiętnione w granicie i marmurze. Fromilhague i Sauniere, Denarnaud i Gabignaud.

W najdalszym kącie cmentarza znalazła się przed bogato zdobionym mauzoleum. Nad kratą widniały wyryte w kamieniu słowa: FAMILLE LASCOMBE-BOUSQUET.

Pochyliła się, by w półmroku rozszyfrować zapisy małżeństw i urodzin, które zjednoczyły rody Lascombe'ów oraz Bousquetów za życia i po śmierci. Guy Lascombe i jego żona zginęli w październiku tysiąc osiemset sześćdziesiątego czwartego. Ostatni członek rodu Lascombe, Jules, odszedł z tego świata w styczniu tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego pierwszego. A ostatnia z Bousąuetów, Madeleine, zmarła w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym.

Meredith stanęła prosto i wbiła wzrok w niebo, szukając natchnienia. Coś powinna skojarzyć. Coś związanego z datami. Coś, na co do tej pory nie zwróciła uwagi.

Tak! Rok tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty pierwszy. Pojawiał się znacznie częściej, niż można by oczekiwać. Zwróciła uwagę na tę datę przede wszystkim dlatego, że znajdowała się na kartce z wprawką na fortepian. Tuż obok tytułu. Dziewczyna miała ją przed oczami równie wyraźnie jak wówczas, gdy trzymała papier w ręku.

Ale to jeszcze nie wszystko. Cofnęła się myślami do chwili, gdy weszła na cmentarz.

Tak. To jest właśnie to. Ta data bez przerwy rzucała się w oczy.

Ruszyła między grobami, krążąc i zawracając, czytała napisy, szukała cyfr. Tak. Miała rację. Pamięć nie płatała jej figli. Wyjęła notatnik i zapisała nazwiska ludzi, którzy umarli tego samego dnia.

Cztery osoby pożegnały się z życiem trzydziestego pierwszego października tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego pierwszego roku.

Za jej plecami rozbrzmiała pieśń dzwonu.

Odwróciła się i przyjrzała światłom w kościele. Potem podniosła wzrok na gwiazdy, które już wysypały się srebrem na niebie. Słyszała przyciszone głosy wiernych, szczęk otwieranych drzwi. Głosy przybrały na sile, potem, wraz z zamknięciem drzwi, znów przycichły.

Wróciła do portyku. Dziwaczne stoły nie były już puste. Na jednym ułożono kwiaty – w celofanie, bukiety ze wstęgami, doniczkowe – na drugim rozpostarto czerwoną pilśniową materię, a na niej umieszczono księgę kondolencyjną.

Nie mogła się powstrzymać. Zajrzała. Pod dzisiejszą datą znajdowało się nazwisko oraz czas narodzin i śmierci: SEYMOUR FREDERICK LAWRENCE 15 WRZEŚNIA 1938 – 24 WRZEŚNIA 2007.

Zorientowała się, że mimo późnej pory odbędzie się pogrzeb. Nie chciała dać się zauważyć, więc pośpiesznie wróciła na Place de Deux Rennes. Jakoś przybyło na nim ludzi. W każdym wieku. Panowie w blezerach, panie w przygaszonych pastelach, chłopcy w garniturach, dziewczynki w eleganckich sukienkach. Mary nazywała to niedzielnym strojem. Rozmawiali, ale przyciszonymi głosami.

Meredith stała w cieniu pizzerii, nie chciała być wścibska. Obserwowała, jak żałobnicy znikają na kilka chwil w zakrystii, a następnie podpisują się w księdze kondolencyjnej. Zdawało się, że ściągnęło tu całe miasto.