Ogarnęło ją zmęczenie. Hal siedział zatopiony w smutnych myślach. Brakowało jej energii na podtrzymywanie rozmowy. Czas zakończyć wieczór.
Zeszła ze stołka, zebrała swoje rzeczy.
– Uciekasz już? – zdziwił się Hal.
– Mam za sobą długi dzień.
– No tak. – On także wstał. – Posłuchaj… Wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale może byśmy się jutro gdzieś wybrali? Na drinka?
Meredith była kompletnie zaskoczona.
Z jednej strony, Hal jej się spodobał. Był przystojny, czarujący i w dodatku najwyraźniej potrzebował towarzystwa. Z drugiej, powinna się skupić na szukaniu rodzinnych korzeni. Do tego niepotrzebne jej było towarzystwo. I jeszcze na dodatek słyszała w głowie ostrzegawczy głos Mary. Przecież wcale nie znała tego faceta!
– Pewnie jesteś bardzo zajęta – zrezygnował Hal.
Był wyraźnie rozczarowany. I właśnie dlatego Meredith podjęła taką, a nie inną decyzję. Poza tym od dwóch tygodni właściwie z nikim nie rozmawiała, jeśli nie liczyć grzecznościowej wymiany zdań w różnych codziennych sytuacjach oraz wizyty u Laury.
– Chętnie – powiedziała, zanim zdążyła się solidniej zastanowić. Twarz Hala rozjaśniła się w uśmiechu.
– Świetnie.
– Tylko że zamierzałam dość wcześnie wyjechać z hotelu. Pokręcić się po okolicy.
Wybiorę się z tobą. Może ci się na coś przydam? Nie powiem, żebym znał ten region jak własną kieszeń, ale bywam tu od pięciu lat.
– Zanudzisz się.
– Jakoś przeżyję. Zrobiłaś listę miejsc, które chcesz odwiedzić?
– Miałam zamiar iść na żywioł. – Przerwała. – Właściwie przyjechałam tu z nadzieją, że znajdę coś w samym sanatorium w Rennes-les-Bains. Ale jest zamknięte na zimę, więc postanowiłam iść do merostwa, poszukać kogoś, kto by mi pomógł.
Hal spochmurniat.
– To na nic. Walenie głową w mur.
– Przepraszam, nie chciałam ci przypominać…
Gwałtownie potrząsnął głową.
– Nie, nie, daj spokój. – Znów się uśmiechnął. – Mam pomysł. Wydaje mi się, że mogłabyś coś znaleźć w muzeum w Rennes-le-Chateau. Byłem tam tylko raz, ale pamiętam, że wyszedłem stamtąd z nie najgorszym pojęciem o tym, jak wyglądało tutaj życie pod koniec dziewiętnastego wieku.
Iskierka nadziei.
Doskonała myśl.
– To co, przy recepcji o dziesiątej?
Meredith zawahała się, ale doszła do wniosku, że zbyt wielka ostrożność też jej nie wyjdzie na zdrowie.
– Dobrze. Niech będzie o dziesiątej.
Hal wstał, ręce wepchnął głęboko w kieszenie.
– Dobranoc.
– Do jutra.
ROZDZIAŁ 33
Nie mogła zasnąć. Za dużo jej się kłębiło w głowie. Odtwarzała w pamięci zdania, które wypowiedziała sama, i te, które usłyszała od niego, doszukiwała się w nich drugiego dna. Współczuła Halowi.
Wydawał się wrażliwym człowiekiem.
Przy myciu zębów uważnie zlustrowała swoje odbicie. Czy rzeczywiście miał powody się nią interesować? Raczej nie. Pewnie najzwyczajniej w świecie potrzebował z kimś pogadać.
Wsunęła się pod kołdrę i zgasiła światło, zalewając pokój miękką, atramentową ciemnością. Jakiś czas leżała ze wzrokiem utkwionym w sufit, aż w końcu ciało zrobiło się ciężkie i bezwładne, zaczęła się osuwać w sen.
Nagle zobaczyła w wyobraźni twarz, którą widziała w wodzie. I zaraz potem zielone oczy, te z górskiej drogi. A co najgorsze, umęczoną twarz matki, płaczącej, zawodzącej, błagającej, żeby bezlitosne głosy zostawiły ją wreszcie w spokoju.
Natychmiast oprzytomniała.
Nie, powiedziała sobie w duchu, nie ma mowy. Przeszłość należy do przeszłości.
Przyjechała tutaj dowiedzieć się, kim jest, znaleźć rodzinne korzenie, uciec przed cieniem choroby matki, a nie się w nim pogrążać. Odepchnęła od siebie wspomnienia z dzieciństwa, wróciła myślami do obrazów tarota, które tkwiły jej w podświadomości przez cały długi dzień. Le Mat i La Ju-stice. Diabeł o niebieskich oczach. Para kochanków przykutych u jego stóp.
Przypominała sobie słowa Laury, każdą kartę po kolei, aż wreszcie powieki zaczęły jej ciążyć. Nie wiadomo skąd pojawiła się Lilly Debussy, blada i wiotka, z pociskiem w piersiach. I sam Debussy, nachmurzony, palący przy fortepianie posłusznym jego dłoniom. Potem ukazała się Mary. Siedziała w bujanym fotelu na ganku w Chapel Hill, coś czytała. 1 jeszcze podobizna żołnierza z pożółkłej fotografii, postać na tle platanes, na Place de Deux Rennes.
W półśnie Meredith usłyszała trzaśniecie drzwiczek i zgrzyt kroków na Żwirowej ścieżce, pohukiwanie sowy, ruszającej na łów, od czasu do czasu jakiś trzask w rurach z ciepłą wodą.
Hotel powoli cichł. Noc brała dom w czarne objęcia. Domaine de la Cade zasypiała, oblana bladym światłem księżyca.
Mijały godziny. Północ, druga nad ranem, czwarta.
Nagle coś wyrwało Meredith ze snu. Nerwy miała napięte jak struny.
Ktoś śpiewał!
Nie, to nie był śpiew. To dźwięki fortepianu. Gdzieś bardzo blisko.
Usiadła. W pokoju było zimno. Panował taki sam przenikliwy chłód jak tam pod mostem. Ciemność także się zmieniła, dziwnie rozrzedzona, jakby się rozpadała na kawałki. Dziewczyna nieomal czuła cząstki światła i czerni, prawie mogła ich dotknąć. Jej ramiona i szyję musnął leciuteńki powiew, a przecież gotowa była przysiąc, że okna są zamknięte. Ktoś szepnął do ucha.
Ktoś tu jest!
Niemożliwe. Tak by ją zaskoczył?
A mimo to nie mogła się oprzeć wrażeniu, że ktoś stoi w nogach łóżka, że ją obserwuje. Oczy błyszczące w ciemności.
Zimny pot zrosił jej czoło.
Strach niekiedy uskrzydla.
Śmiało!
Policzyła do trzech i desperacko sięgnęła do włącznika lampki. Błysnęło światło.
Powitał ją znajomy widok. Wszystko było jak należy. Szafa, stół, okna, kominek i biurko, wszystko w najlepszym porządku. Obrotowe lustro, stojące przy drzwiach do łazienki, posłusznie odbijało światło.