Выбрать главу

Nikogo.

Meredith oparła się o wezgłowie. Co za ulga. Czerwone cyfry zegara wskazywały czwartą piętnaście. Nie było żadnych oczu, tylko kontrolki z budzika, odbite w zwierciadle.

Przyśnił mi się koszmar.

W końcu nic dziwnego, po takim dniu…

Odkryła się, musiała ochłonąć. Jakiś czas leżała bez ruchu na wznak, z dłońmi splecionymi na piersiach, jak figura nagrobna. Potem wstała. Musiała się ruszyć. Wyjęła z minibaru butelkę wody mineralnej, podeszła do okna. Pogrążone w ciszy ogrody ciągle jeszcze kąpały się w księżycowym blasku. Taras lśnił od deszczu. Nad drzewami zawisł biały welon mgły.

Przycisnęła rozpostartą dłoń do chłodnego szkła, jakby mogła w ten sposób odepchnąć niechciane myśli. Nie po raz pierwszy opanowały ją wątpliwości. Kim jest? A jeśli się niczego nie dowie? Tak długo żyła nadzieją na wyjazd do Rennes-les-Bains, choć była uzbrojona jedynie w stare fotografie i krótki utwór na fortepian.

Tymczasem gdy wreszcie tu dotarła, gdy przekonała się, jak mało znaczące jest Rennes-les-Bains, jak maleńka Domaine de la Cade, straciła pewność siebie i cały pomysł szukania rodzinnych korzeni wydał jej się szalony, wyjęty żywcem z ckliwego filmu.

Życie nie jest filmem.

Długo stała pogrążona w rozmyślaniach. Dopiero kiedy stopy jej zdrętwiały z zimna, spojrzała na zegarek. Piętnaście po piątej. Dosyć tego. Żadne duchy i zjawy już nie wrócą. Ani twarz na wodzie, ani postać na drodze, ani obrazy z kart.

Gdy się położyła, nie śledziły jej żadne oczy, nic nie połyskiwało w ciemnościach, nie było żadnych szumów czy chłodu. Tylko czerwone cyfry budzika.

Zamknęła oczy.

Gdy już zapadała w sen, pojawił się obraz młodego żołnierza, stopił z wizerunkiem Debussy'ego i w końcu zmienił w Hala.

CZĘŚĆ V. Domaine de la Cade Wrzesień 1891

ROZDZIAŁ 34

Poniedziałek, 21 września 1891

Leonie ziewnęła i otworzyła oczy. Przeciągnęła się, wyprostowała szczupłe ramiona nad głową, a potem ułożyła się wygodniej na miękkich białych poduszkach. Chociaż wieczorem przesadziła z blanquette de Li-moux, spała doskonale. A może właśnie dlatego?

Pokój Żółty w świetle dnia przedstawiał się bardzo ładnie. Jakiś czas leżała spokojnie, przyglądając mu się z przyjemnością i wsłuchując w rzadkie odgłosy, mącące wiejską ciszę – ptasie trele, szum wiatru trącającego gałęzie, jakieś szmery. Och, znacznie milsza pobudka niż o szarym brzasku w Paryżu, przy wtórze metalicznych zgrzytów, dobiegających z dworca Saint-Lazare.

O ósmej Marieta przyniosła tacę ze śniadaniem. Postawiła ją na stoliku przy oknie, a następnie odciągnęła zasłony, wpuszczając do pokoju załamane przez szybki promyki słońca. Na błękitnym niebie, nad fioletowymi paskami płynęły kremowe obłoczki.

– Dziękuję, Marieto. Nie będę potrzebowała pomocy.

– Tak, madomaisela.

Leonie odrzuciła kołdrę, usiadła na łóżku i wymacała stopami ranne pantofle. Wstała, spryskała twarz wodą, włożyła niebieski kaszmirowy pe-niuar i usiadła przy stoliku pod oknem. Czuła się jak wielka dama. Nieczęsto zdarzało jej się jeść śniadanie w sypialni. Jedynie wówczas, gdy mamę odwiedzał pan du Pont.

Uniosła pokrywę dzbanka z gorącą kawą, uwalniając, jak dżinna z czarodziejskiej lampy, rozkoszny aromat świeżo zmielonych ziaren. Obok stał dzbanuszek mleka z pianką i miseczka kostek cukru. Przy niej srebrne szczypce. Pod wyprasowaną lnianą serwetką dziewczyna znalazła talerz jeszcze ciepłego białego chleba ze złocistą skórką. Posmarowała go cudownie kremowym masłem, a potem miała do wyboru trzy różne dżemy, każdy w osobnej miseczce z porcelany. Oprócz kawy mogła się napić także kompotu jabłkowego.

Jedząc, patrzyła na ogród. Nad doliną zawisła siwa mgła. Tuż nad Wierzchołkami drzew. Bliżej pięknie utrzymane trawniki wygrzewały się w pierwszych promieniach wrześniowego słońca. Po wietrze, który się srożył poprzedniego dnia, nie zostało ani śladu.

Włożyła gładką wełnianą spódnicę oraz bluzkę ze stójką, wzięła w rękę broszurkę, którą Anatol wyszukał dla niej poprzedniego wieczoru i wyruszyła do biblioteki. Miała zamiar sama ją zwiedzić, rozejrzeć sie wśród zakurzonych stert i lśniących rzędów najróżniejszych opasłych tomiszczy. Gdyby ktoś podważał jej prawo do przebywania w bibliotece, choć nie widziała takiego powodu, skoro Izolda wyraźnie prosiła gości, by się w Domaine de la Cade czuli jak w domu, miała usprawiedliwienie: zamierzała odłożyć na miejsce książeczkę pana Baillarda.

Wyszedłszy na korytarz, odniosła wrażenie, że cały dom jeszcze śpi. Żadnego ruchu, szczękania naczyń, pogwizdywania z sypialni Anatola, który nieodmiennie w ten sposób umilał sobie poranną toaletę, nic. Hol na parterze także był całkiem pusty, choć zza drzwi prowadzących do pomieszczeń gospodarczych dobiegały jakieś głosy.

Biblioteka znajdowała się w południowo-zachodnim rogu domu. Docierało się do niej kilkoma mniejszymi korytarzami między salonem a gabinetem. Doprawdy dziwne, że Anatol w ogóle zdołał tam wczoraj trafić. Czasu miał niewiele.

Ostatni korytarz był jasny i dość szeroki, by pomieścić kilka przeszklonych gablot na ścianach. W pierwszej wystawiono porcelanę z Marsylii oraz Rouen, w drugiej niewielki i z pewnością bardzo stary couirasse, a więc pancerz, a także dwie szable, floret podobny do tego, którym z lubością fechtował się Anatol i muszkiet. W trzeciej, najmniejszej, wyeksponowano na niebieskim aksamicie całą kolekcję odznaczeń i wstęg wojskowych. Nic nie zdradzało, kto został nimi nagrodzony, toteż Leonie przyjęła, że należały do wujka Jules'a.

Uchyliła drzwi do biblioteki tylko na tyle, by się przez nie prześliznąć. Natychmiast gdy tylko weszła do wnętrza, ogarnął ją spokój i nastrój skupienia. W powietrzu unosił się zapach pszczelego wosku i atramentu oraz przykurzonych bibularzy. Pomieszczenie było znacznie większe, niż oczekiwała, z oknami wychodzącymi na północ i na zachód. Kotary z ciężkiego niebieskiego brokatu, mieniącego się złotem, opadały fałdami na posadzkę spod samego sufitu. Stukanie jej obcasów wsiąkło w gruby owalny dywan, leżący pośrodku. Stał na nim wysoki stół, na którym dałoby się rozłożyć nawet najbardziej opasłe tomisko. Na blacie pysznił się kałamarz, obok niego pióro na skórzanej podkładce do pisania – oraz świeża suszka.

Leonie rozpoczęła poszukiwania od najdalszego kąta. Półka za półką, rząd za rzędem czytała nazwiska autorów i tytuły na grzbietach książek, przesuwając palcem po skórzanych oprawach. Od czasu do czasu, gdy któraś pozycja szczególnie ją zaciekawiła, przyglądała się jej uważniej.