– Proszę uprzejmie – obwieściła z szerokim uśmiechem. – Wszystko jak należy.
Anatol pokręcił głową na wpół zawiedziony, na wpół rozbawiony. Razem poszli przez dom, wsiedli do powozu.
– Dziergałaś coś? – Anatol wskazał kawałek czerwonej włóczki na rękawie siostry. – Ależ z ciebie pracowita osóbka!
Dziewczyna zrzuciła na ziemię zdradziecką nitkę.
– Szukałam jednego drobiazgu w kuferku z robótkami – skłamała gładko.
Woźnica strzelił z bata i wózek ruszył podjazdem.
– Ciotka nie chciała jechać? – Musiała podnieść głos, żeby ją brat usłyszał poprzez stukot kopyt i dzwonienie uprzęży.
– Ma sporo zajęć w majątku.
– Ale sobotnia kolacja nam nie przepadnie? Anatol poklepał kieszeń marynarki.
– Nie przepadnie. Właśnie obiecałem doręczyć zaproszenia.
Nocny wiatr postrącał suche gałęzie i liście ze smukłych brzóz, ale droga prowadząca z posiadłości do miasta była pusta, toteż jechali dość szybko.
Słyszałeś w nocy pioruny? – spytała Leonie. – Dziwne jakieś. Suchy trzask, potem dudniący grzmot, wszystko przy akompaniamencie wycia wichru i ani kropli deszczu!
Tutaj to dość powszechne zjawisko. Zwłaszcza latem. Takie suche burze potrafią ciągnąć jedna za drugą.
Miałam wrażenie, że jakiś grzmot utknął w dolinie i ze złością obija się o góry.
– Może wypiłaś za dużo blanquette – zasugerował żartobliwie Anatol.
Pokazała mu język.
– Nic mi nie dolega – zapewniła. – Ogrodnik mówił – zaczęła z innej beczki – że kiedy duchy są wolne, przychodzi burza. Albo może odwrotnie. Nie mam pewności.
– Coś podobnego.
Dziewczyna obróciła się do woźnicy.
– Czy zna pan Lac de Barrenc? – spytała podniesionym głosem.
– Oc, madomaisela.
– Daleko to?
– Pas luenh. – Niedaleko. – Dla touristas miejsce do zwiedzania, aleja bym tam nie chodził. – Wskazał batem gęsty las z przecinką, na której Widniało kilka megalitów niczym kości rzucone dłonią olbrzyma. Tam jest Fotel Diabła. Kawałek dalej Diabli Staw i Rogata Góra.
Leonie poruszyła temat jedynie po to, by okiełznać strach, ale przy ta_ kiej odpowiedzi nie mogła nie skorzystać z sytuacji. Odwróciła się do brata ze zwycięską miną.
– Sam widzisz. Wszędzie dowody na istnienie diabłów i duchów.
Anatol roześmiał się głośno.
– Przesądy, petite. I gusła. Żadne dowody.
Wysiedli na Place du Perou.
Anatol znalazł jakiegoś chłopca gotowego w zamian za sou doręczyć zaproszenia gościom Izoldy i w ten sposób wywiązali się z obowiązków.
Przechadzkę rozpoczęli od spaceru po Gran'Rue, w stronę sanatorium.
Zatrzymali się w kawiarence, gdzie przy jednym z wystawionych na zewnątrz stolików Leonie wypiła filiżankę mocnej słodkiej kawy, natomiast Anatol kieliszek absyntu. Leniwie obserwowali przechodniów. Pielęgniarkę pchającą wózek, dziewczynki o rozpuszczonych włosach, ozdobionych czerwonymi i błękitnymi jedwabnymi wstążkami, chłopców w spodenkach do kolan, toczących obręcze.
Zajrzeli do największego sklepu w mieście, Magasins Bousquet, gdzie sprzedawano wszystko, począwszy od sznurków i tasiemek, poprzez miedziane rondle i patelnie, aż po pułapki, sieci i broń myśliwską. Anatol przekazał siostrze sporządzoną przez Izoldę listę sprawunków, które miały być dostarczone do posiadłości w sobotę.
Leonie z wielką przyjemnością składała zamówienia.
Następnie zachwycali się miejską architekturą. Wiele budynków na le
wym brzegu rzeki, rive gauche, od strony wody wyglądało znacznie bardziej imponująco niż z ulicy. Miały więcej kondygnacji, schodziły aż do koryta rzeki. Niektóre, choć skromne, były doskonale utrzymane, inne natomiast zaniedbane, z płatami odłażącej farby, z krzywymi ścianami jakby dźwigały zbyt wielki ciężar.
Na zakręcie rzeki otworzył się przed nimi wspaniały widok tarasów z ciepłymi źródłami oraz czarne balkony Hotel de la Reine. Kompleks wyraźnie dominował, znacznie ważniejszy i wspanialszy niż od strony ulicy. Nowoczesne budynki, baseny, wielkie tafle okien. Wąskie kamienne schody prowadziły z tarasów prosto nad wodę, gdzie stały kabiny kąpielowe. Centrum postępu i nauki, nowoczesna świątynia dla współczesnych pielgrzymów, szukających odnowy.
Jakaś pielęgniarka w białym czepku, który przysiadł jej na głowie niczym ptak z rozłożonymi skrzydłami, pchała pacjenta w chaise roulante.
Nad brzegiem wody, tuż przy Allee des Bains de la Reine, pod żelazną pergolą w kształcie korony, można było znaleźć trochę cienia. A przed budką na kółkach, do której prowadził wąski drewniany pomost, kobieta o szerokich ramionach i w jasnej chustce na głowie sprzedawała jabłecznik po dwa centimes za kubek. Obok stała machina do wyciskania soku z jabłek.
Metalowe zęby wolno i dokładnie miażdżyły owoce. Rdzawe i czerwone jabłka wrzucał do urządzenia chłopczyk o rękach poznaczonych bliznami, ubrany w luźną, o wiele za dużą koszulę.
Anatol odczekał swoje w kolejce i kupił dwa kubki napitku. Nie smakował mu ten jesienny napój, więc Leonie z przyjemnością wypiła najpierw swój, a potem dokończyła porcję brata. Wypluła w chusteczkę kawałki słomy.
Rive droite, drugi brzeg rzeki, miał zupełnie inny charakter. Stało tam o wiele mniej domów przytulonych do zbocza wzgórza. Tworzyły na nim jasne plamy między drzewami schodzącymi prawie do linii wody. Tam mieszkali rzemieślnicy, służba, sklepikarze – ludzie, których los zależał od hipochondryków z klasy średniej z Tuluzy, Perpignan i Bordeaux.
Leonie przyglądała się pacjentom siedzącym w parującej żelazistej wodzie bains foris. Do źródeł prowadziła zadaszona prywatna alejka. Rządek pielęgniarek i służących z ręcznikami w dłoniach cierpliwie czekał na brzegu na swoich pracodawców.
Gdy uznała, że dość zwiedzania i czas odpocząć, poskarżyła się na za ciasne buty, więc wrócili na Place du Perou, mijając pocztę i biuro telegrafu.
Anatol zaproponował, by odpoczęli w sympatycznej brasserie po południowej stronie skweru.
– Usiądziemy na zewnątrz? – spytał, wskazując laską jedyny wolny sto
lik. – Czy wolisz zjeść w środku?
Delikatna bryza bawiła się ze słońcem w chowanego, szeptała w alejach i gładziła markizy. Dziewczyna powiodła wzrokiem po złotych, miedzianych i bordowych liściach, wirujących w lekkim tańcu, po lśniących śladach blasku na ścianach budynku obrośniętego bluszczem.