Szkoda, że wtedy nie zwróciła większej uwagi na ten portret… Przez chwilę walczyła z chęcią, by zadzwonić do restauracji i zapytać, czy wiedzą cokolwiek na temat rodziny, której zdjęcie powiesili u siebie w lokalu. Po namyśle zrezygnowała z tego zamiaru. Taka rozmowa, po francusku, na dodatek przez telefon, mogłaby się okazać niewykonalna.
Na obraz fotografii nałożył się drugi, trochę jak błyszczący cień, dziewczyna i chłopak, para, która była kiedyś i która jest również teraz. Przez mgnienie oka wiedziała, a w każdym razie tak jej się wydawało, jak, a może nawet dlaczego, te dwie historie są ze sobą powiązane.
Odwiesiła zdjęcie. Na pewno będzie można je pożyczyć. Przesuwając stołek na miejsce, dostrzegła, że klapa fortepianu jest otwarta. Jasne klawisze, trochę pożółkłe i wyszczerbione na krawędziach, przypominały stare zęby.
Instrument z końca dziewiętnastego wieku, oceniła Meredith. Boudoir Grand Bliithnera.
Stuknęła w środkowe C. Odezwał się głośny, czysty dźwięk. Rozejrzała się na boki, odrobinę speszona, ale nikt nie zwrócił na nią uwagi. Wszyscy zajęci byli własnymi sprawami. Nadal stojąc, jakby to ją, w razie potrzeby, usprawiedliwiało, Meredith zagrała gamę a-moll. Potem kilka oktaw lewą ręką i arpeggio prawą. Spodobał jej się chłodny dotyk klawiszy.
Znajomy, bliski.
Stołek z ciemnego mahoniu miał pod skrzynią rzeźbione nóżki, a siedzenie obito czerwonym welurem ze szlakiem miedzianych ćwieków dookoła wieka. Przeglądanie cudzych kolekcji nut było równie kuszące, jak czytanie tytułów książek na półce w czyimś mieszkaniu, gdy gospodarz na chwilę wyjdzie z pokoju. Mosiężne zawiasy zgrzytnęły, ze schowka podniósł się zapach drewna i dawnej muzyki. W środku leża! schludnie ułożony stosik partytur i osobnych kartek z nutami. Przejrzała je. uśmiechając się pod nosem, gdy odkryła „Światła księżyca" i „Zatopioną katedrę" w charakterystycznych bladożółtych okładkach od Duranda. Oczywiście był też Beethoven i sonaty Mozarta, a także, rzecz jasna, „Das Wohltemperierte Klavier" Ba cha, oba tomy. Poza tym trochę klasyki europejskiej, kilka wprawek i dwa utwory Offenbacha: operetka „Życie paryskie" oraz „Gigi".
– Śmiało! – usłyszała za plecami męski głos. – Chętnie posłucham.
– Hal!
Puszczone wieko stołka zamknęło się z hukiem.
Hal wyglądał dużo lepiej niż poprzedniego wieczoru. Był uśmiechnięty, z jego twarzy zniknęło przykre napięcie i smutek, nie był już taki strasznie blady.
– Wyglądasz na zaskoczoną. Myślałaś, że cię wystawię?
– Nie, skąd… – Uśmiechnęła się szeroko. – No, może taka myśl przemknęła mi przez głowę.
Otworzył szeroko ramiona.
– Jestem. Zwarty i gotowy.
Przez chwilę stali, patrząc na siebie bez słowa. Potem Hal nachylił się i cmoknął Meredith w policzek.
– Przepraszam za spóźnienie. – Oszczędnym gestem wskazał fortepian. – Zagrasz coś?
– Nie, nie – odmówiła Meredith stanowczo. – Teraz nie.
Gdy szli przez hol, zastanowiła się nad zapachem mydła Hala i jego wody po goleniu. Jakby znajome. Przyjemne.
– Masz pojęcie, gdzie zacząć jej szukać? – zapytał.
– Kogo? – spojrzała na niego mało przytomnie.
– Lilly Debussy – odparł zaskoczony. – Zdawało mi się, że takie miałaś na dzisiaj plany.
Spiekła raka.
– Tak, jasne. Jak najbardziej. – Głupio jej się zrobiło, że wyobrażała sobie nie wiadomo co. Tak czy inaczej, nie miała zamiaru zdradzać drugiego powodu przyjazdu do Rennes-les-Bains. Powodu prawdziwszego niż pierwszy. Był zbyt osobisty. Na szczęście Hal się go z pewnością nie domyślił. Przecież nie jest jasnowidzem. – Jak najbardziej – powtórzyła. Jestem na tropie pierwszej pani Debussy. Jeżeli Lilly kiedykolwiek tu była, dowiem się, kiedy i dlaczego.
– Pojedziemy moim wozem?- Hal uśmiechnął się i zmrużył oko. Zawiozę cię, dokąd każesz.
Meredith zastanowiła się nad propozycją. Łatwiej byłoby robić notatki, rozglądać się po okolicy, sprawdzać mapę.
– Jasne, chętnie.
Jeszcze na progu, a nawet dalej, na schodach, czuła na plecach spojrzenie dziewczyny z fotografii.
ROZDZIAŁ 45
W świetle dnia posiadłość wyglądała zupełnie inaczej niż wieczorem.
Październikowe słońce zalewało ogrody, rozpalając je mocnymi kolorami. Przez uchylone okno samochodu napływał wilgotny zapach ognisk i mokrych liści. Soczystą zieleń krzewów i wysokiego żywopłotu znaczył cętkowany cień, obramowany na złoto i srebrno.
– Pojedziemy do Rennes-le-Chateau wiejską drogą. Będzie szybciej niż
do Couizy i z powrotem.
Droga wspinała się zakolami po obrośniętych lasem wzgórzach. A jadący sycili oczy wszystkimi barwami zieleni, każdym odcieniem brązu, miedzią i szkarłatem, złotem i beżami kasztanowców i dębów, jasnożółty-mi janowcami, srebrną leszczyną i brzozami. Ogromne szyszki pod sosnami wyglądały, jakby ktoś nimi znaczył szlak.
Jeszcze jeden zakręt i nagle wyjechali z lasu na pastwiska i łąki. Otworzył się przed nimi przecudny widok.
– Ale ładnie! – zachwyciła się Meredith. – Pięknie!
– Fakt. – Hal się uśmiechnął. – Wiesz, przypomniało mi się coś, co może ci się przyda. Kiedy rano powiedziałem stryjowi, dokąd i po co jadę, wspomniał o powiązaniach między Debussym i Rennes-le-Chateau. Całkiem słusznie.
– Nic nie wiedziałam.
– Zakładam, że podstawy historii tego miejsca znasz? Pokręciła głową.
– Niespecjalnie.
– Od tej wioski zaczęła się cała historia świętej krwi i świętego Graala. Kojarzysz „Kod Leonarda da Vinci"? „Dziedzictwo templariuszy"? Coś ci mówi temat: potomkowie Chrystusa?
– Wybacz. Właściwie nie czytam powieści. Raczej biografie, książki historyczne, takie rzeczy. Fakty, nie mity.
Hal roześmiał się głośno.
– No dobra. Przedstawię ci krótkie streszczenie. Teoria zakłada, że Je
zus poślubił Marię Magdalenę i miał z nią dzieci. Po ukrzyżowaniu jego żona uciekła i ukryła się gdzieś we Francji. Na przykład w Marsylii. Mnóstwo nadbrzeżnych miast przypisuje sobie ten honor. I teraz przeskakujemy do tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego pierwszego, kiedy proboszcz Rennes-le-Chateau, Berenger Sauniere, natknął się na pergaminy dowodzące istnienia potomków Chrystusa. Od początku naszej ery aż do czasów tego znaleziska.