– W tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym pierwszym – powtórzyła Meredith.
– Tak. Właśnie wtedy Sauniere rozpoczął planowany od długiego czasu remont generalny. Zaczął od kościoła, potem odnowił ogrody, cmentarz, plebanię, wszystko. Podobno pergaminy znalazł w środku filara z wi-zygockiego ołtarza. – Spojrzał na pasażerkę. – Co się dzieje?
– Nic, nic. Mów dalej.
– Większość miejscowych uważa, że te wszystkie sensacje są wyssane z palca. Źródła współczesne proboszczowi nie wspominają słowem o żadnej tajemnicy związanej z Rennes-le-Chateau. Zastanawiające jest tylko to, że Sauniere nagle stał się bardzo bogaty.
– Skąd ta zmiana?
– Kościół oskarżył go o świętokupstwo, czyli odprawianie mszy za pieniądze. Parafianie byli bardziej miłosierni. Uznali, że spieniężył jakiś wi-zygocki skarb. I właściwie nikt nie miał o to pretensji, bo pieniądze szły na kościół i do ludzi.
– Kiedy umarł pan Sauniere? – zapytała Meredith, mając w pamięci daty na tablicy upamiętniającej proboszcza z Rennes-les-Bains, Henri Bou-deta.
– W tysiąc dziewięćset siedemnastym. Cały majątek zostawił swojej gospodyni. Marie Denarnaud stała się z dnia na dzień bogatą kobietą. Dopiero pod koniec lat siedemdziesiątych zaczęła się cała ta gorączka z teoriami religijnymi.
Meredith zapisała nowe informacje. Nazwisko Denarnaud już znała. widziała na kilku nagrobkach.
– A co twój stryj myśli o tych sprawach?
– Że pomagają w interesach. – Hal wyraźnie spochmurniał.
Skoro nie darzył stryja sympatią, co go tu trzymało? Przecież mógł juz wracać do domu.
Jedno spojrzenie na jego twarz uzmysłowiło Meredith, że takie pytanie nie byłoby teraz na miejscu.
– A co z Debussym? – przypomniała w końcu.
– A, tak. – Hal zebrał myśli. – Podobno istniało jakieś tajne stowarzyszenie, które miało strzec pergaminów z listą potomków Chrystusa. Na jego czele stawali sławni ludzie. Na przykład Newton. Albo Leonardo da Vinci. Albo Debussy.
Meredith gruchnęła śmiechem. Tak. tak, wiem odezwał się Hal. Znowu uśmiechnięty. – Powtarzam ci, co usłyszałem od stryja.
– To niemożliwe! Debussy żył wyłącznie muzyką. Nie należał do żadnego stowarzyszenia. Był skryty, trzymał tylko z grupką przyjaciół! – Ze śmiechu aż się popłakała. Jak pomyślę, że miałby kierować jakimś stowarzyszeniem… Czyste wariactwo! – Otarła kącik oka rękawem. – Skąd w ogóle taki pomysł?
– Sauniere zapraszał do siebie różne ważne osoby z Paryża, ale nie tylko. Nawet głowy państw. I ludzi sztuki. Na przykład Emmę Calve. Mówi ci coś to nazwisko?
Meredith poszperała w pamięci.
– Francuska sopranistka, żyła na przełomie wieku. Ale na pewno nigdy nie śpiewała żadnej większej roli u Debussy'ego. – Zapisała nazwisko w notatniku. – Sprawdzę.
– To co, mogłoby pasować?
Każdą teorię można wpasować w rzeczywistość, jak się człowiek trochę postara. Ale to nie znaczy, że jest prawdziwa.
– Tak twierdzi osoba uczona.
Spodobała jej się ta lekka drwina.
– Tak mówi osoba, która pół życia spędziła w bibliotece. Prawdziwe życie nie przypomina losów bohaterów z powieści. Rzadko kiedy jest porządnie poukładane. Najczęściej się w nim kotłuje. Wychodzą na jaw różne fakty, które się na siebie nakładają i wzajemnie znoszą. Dowiadujesz się czegoś, zyskujesz jakiś dowód i wyobrażasz sobie, że masz wszystko poukładane. Pełen obraz. A za chwilę dowiadujesz się czegoś, co wywraca twoją koncepcję do góry nogami.
Jakiś czas jechali w przyjacielskim milczeniu, każde pogrążone we własnych myślach. Minęli sporą farmę, znaleźli się po drugiej stronie łańcucha wzgórz. Krajobraz się zmienił. Mniej zieleni, więcej szarości. Siwe skały, niczym nierówne zęby wystawały z rdzawoczerwonej ziemi, jakby seria gwałtownych trzęsień ziemi odsłoniła ukryte serce świata. Smugi czerwonej gleby przywodziły na myśl głębokie rany. Okolica była mniej przyjazna, bardziej ponura.
– Od razu widać – zauważyła Meredith – że świat się wcale nie zmienił. Wystarczy zdjąć z niego samochody i domy. a zostaną góry, przełęcze i doliny, takie same jak dziesięć tysięcy lat temu. Jeszcze wczoraj tego nie wiedziałam. Okolica wydawała mi się za mało znacząca, żeby mogła być centrum ważnych wydarzeń. A teraz… – Przerwała. – Stąd wszystko wygląda inaczej. Nawet można uwierzyć, że Sauniere znalazł coś wartościowego. Nie mówię, że w to wierzę ani że to przekreślam, tylko że teoria wydaje się bardziej prawdopodobna.
– Dawniej Rennes-le-Chateau nazywało się Rhedae i leżało w sercu imperium Wizygotów. W piątym, szóstym i na początku siódmego wieku. – Hal zerknął na Meredith. Czy z twojego zawodowego punktu widzenia – mogło się coś z tamtych czasów ostać do końca dziewiętnastego wieku? Albo nawet z czasów romańskich?
– Możliwe. Zresztą są na to bezdyskusyjne dowody. Na przykład ręko-
pisy z Qumran. Jedne rzeczy znajdujemy, inne tkwią w ukryciu tysiące Jat. Wyczytałam w przewodniku, że tutaj niedaleko, w miejscowości Fa, odkryto ruiny wizygockiej wieży strażniczej, a na pobliskim cmentarzu krzyże z tego samego okresu. Całkiem niedawno.
– Krzyże? – zdziwił się Hal. – To Wizygoci byli chrześcijanami? Nie wiedziałem.
– Najciekawsze, że zmarłych królów i szlachtę grzebali nie na cmentarzach, tylko w ukrytych grobowcach, razem z mnóstwem skarbów. Wiesz, miecze, klamry, biżuteria, zbroje, kielichy, krzyże… wszystko. No i oczywiście pojawił się ten sam problem, co przy okazji starożytnych Egipcjan.
– Rabusie.
– Właśnie. Wizygoci wpadli na doskonały pomysł. Ukrywali grobowce pod wodą. Rzecz polegała na tym, żeby przegrodzić rzekę tamą i zmienić jej hieg. Wtedy można było spokojnie przygotować grobowiec. Kiedy zmarły znalazł się pod ziemią, razem z odpowiednim wyposażeniem, maskowano to miejsce mułem, piaskiem, żwirem i tak dalej, i w końcu burzono tamę. Woda wraca do starego koryta, skarb pozostaje ukryty na wieki. – Przyjrzała się Halowi spod oka. Najwyraźniej rozmowa o wizygockich grobowcach przypomniała mu zdarzenia kilku minionych tygodni, a zwłaszcza wczorajszego dnia, bo w jednej chwili przygasł, przygarbif się. jakby dźwigał na ramionach cały świat.
Pewnie żałuje, że się ze mną umówił na tę wycieczkę.
Utkwiła wzrok w widoku za przednią szybą. Jeśli Hal będzie chciał się jej zwierzyć, na pewno to zrobi. Naciskać nie wolno.