Выбрать главу

Coś podobnego!

I wiesz, co tego wieczoru serwowano we Voisin?

Nie potrafię sobie wyobrazić – rzekła Marguerite. ucieleśnienie nieświadomości o szeroko otwartych oczach. – I nawet nie śmiem. Może węże?

Nie – zaśmiał się generał ukontentowany – zgaduj dalej.

Naprawdę nie wiem… Krokodyle?

Słonia – oznajmił triumfalnie. – Danie z nogi słonia. Wyobrażasz sobie coś podobnego? Smakowite, doprawdy doskonałe. Jedyne w swoim rodzaju, możesz mi wierzyć.

Wierzę. – Marguerite uśmiechnęła się, choć jej wspomnienie z lata roku tysiąc osiemset siedemdziesiątego pierwszego wyglądało zupełnie inaczej. Długie tygodnie głodu, próby walki, wspieranie męża idealisty. Jednocześnie musiała wykarmić ukochanego synka. Suchy ciemny chleb i kasztany, jagody kradzione nocą z krzewów w ogrodach Tuileries.

Gdy Komuna upadła, Leo musiał uciekać i dwa lata ukrywał się u różnych przyjaciół. W końcu go jednak pojmano, o włos uniknął plutonu egzekucyjnego. Ponad tydzień Marguerite chodziła po wszystkich komisariatach i sądach Paryża, nim odkryła, że był sądzony i został skazany. Jego nazwisko opublikowano na liście wywieszonej na ścianie ratusza: deportacja do francuskiej kolonii na Pacyfiku, do Nowej Kaledonii.

Amnestia, która objęła komunardów, dla niego przyszła zbyt późno. Zmarł na pokładzie statku, w czasie przeprawy przez ocean. Nawet nic wiedział, że ma córkę.

– Marguerite? – odezwał się du Pont gniewnie.

Milczała zbyt długo. Na powrót przywołała odpowiedni wyraz twarzy.

– Zamyśliłam się przeprosiła z uśmiechem. Wyobrażałam sobie, jakie wspaniałe musiało być to danie rzekła. Na pewno wiele zależało od umiejętności… od geniuszu szefa kuchni. Czuję się cząstką historii, odwie

dzając takie miejsce. Zwłaszcza z tobą – dodała po chwili.

Georges rozpromienił się w błogim uśmiechu.

Najważniejsza jest siła charakteru. Dzięki niej człowiek potrafi wykorzystać najtrudniejszą sytuację. Twoje pokolenie nic o tym nie wie…

– Państwo wybaczą.

Du Pont wstał, zawsze uprzejmy, nawet jeśli zirytowany. Marguerite obróciła się i zobaczyła wysokiego dżentelmena o gęstych czarnych włosach i wysokim czole. Przyszpilił ją ostrym spojrzeniem bardzo niebieskich oczu.

– Tak, monsieur? odezwał się generał.

Nieznajomy, choć z pewnością napotkany po raz pierwszy, obudził w Marguerite jakieś nieokreślone skojarzenia. Byli w podobnym wieku.

Intruz miał na sobie ciemny wieczorowy garnitur, dyskretnie podkreślający nieskazitelną figurę i doskonalą kondycję. Szerokie bary, jak u człowieka przyzwyczajonego stawiać na swoim. Na palcu lewej dłoni złoty sygnet, który zapewne pomógłby określić jego tożsamość. W rękach mężczyzna trzymał jedwabny cylinder, białe rękawiczki oraz kaszmirowy szalik w tym samym kolorze, co sugerowało, że albo właśnie przyjechał albo wybierał się w drogę.

Spłonęła rumieńcem pod jego wzrokiem, który zdawał sieją rozbierać. Skóra paliła Marguerite. Kropelki potu zrosiły piersi, ukryte pod siatką koronek gorsetu.

– Panowie wybaczą – powiedziała, rzucając generałowi spojrzenie pełne niepokoju – ale czy…

Przybyły lekko schylił głowę w niemym geście przeprosin.

– Czy mogę?

Du Pont, udobruchany, zezwolił kiwnięciem ręki.

– Jestem znajomym pani syna – rzekł obcy, wyjmując z kamizelki wizytownik, a z niego zadrukowaną tekturkę. – Victor Constant, hrabia de Tourmaline.

Po chwili zawahania Marguerite przyjęła wizytówkę.

– Ogromnie przepraszam, że państwu przeszkodziłem, ale bardzo zależy mi na spotkaniu z Vernierem – podjął, przenosząc spojrzenie na generała. – Mam do niego szalenie istotną sprawę. Czas jakiś byłem na wsi, dopiero co wróciłem do miasta i miałem nadzieję zastać go w domu. Tymczasem… – Oszczędnym gestem rozłożył dłonie.

Marguerite znała wielu mężczyzn. Zawsze od razu wiedziała, jakie zachowanie będzie najkorzystniejsze. Pochlebstwo, potok słów, zauroczenie… Ale on…? Nie potrafiła go rozszyfrować. Spojrzała na wizytówkę. Anatol niewiele jej mówił o swoich sprawach, ale tak czy inaczej z pewnością nigdy nic wymieniał tak dystyngowanego nazwiska. Ani w kontekście przyjaciół, ani klientów.

– Czy wie pani, gdzie go znajdę?

Zadrżała leciutko. Z pożądania. I z lęku. Jedno i drugie jednakowo fascynujące. Jedno i drugie tak samo alarmujące. Nieznajomy zmrużył oczy, przeszywając jej duszę spojrzeniem na wylot, jakby potrafił czytać w myślach. Ledwo dostrzegalnie skłonił głowę.

– Niestety… powiedziała. Obawiam się, że nie. – Nie mało trudu kosztowało ją usunięcie z głosu najlżejszej niepewności. Może zostawi mu pan wizytówkę w biurze.

Tym razem Constant wyraźnie skłonił głowę.

– Tak właśnie zrobię. A znajdę je…?

– Na rue Montorgueil. Nic pamiętani numeru.

Hrabia nic spuszczał z niej wzroku.

– Doskonale odezwał się po chwili. Raz jeszcze przepraszam za najście. Będę wdzięczny, jeśli zechce pani przekazać synowi, że go szukam.

– Znienacka sięgnął po jej dłoń złożoną na kolanie i podniósł do ust.

Marguerite czuła przez cieniutką tkaninę rękawiczki nie tylko szorstki dotyk wąsów, ale i oddech nieznajomego. Zaskoczyła ją reakcja własnego ciała, całkowicie sprzeczna z życzeniem umysłu.

– A bientot, madame Vemier. – Do zobaczenia pani. – Mon generał.

Skłonił się oszczędnie i odszedł. Natychmiast zjawił się kelner, który napełnił kieliszki.

– Co za impertynencja! – wybuchnął du Pont. – Za kogo się ma ten szubrawiec?! Jak śmiał cię obrażać!

– Obraził mnie? – zdziwiła się Marguerite.

– Przewiercał cię wzrokiem!

– Doprawdy, nie zwróciłam uwagi. Całkiem nieciekawy osobnik – łagodziła. Nie chciała dopuścić do sceny. – Proszę, nie wracajmy do sprawy.

– Czy ty go znasz? – Du Pont nagle zrobił się podejrzliwy.

– Nie. nie znam – odparła spokojnie.