Выбрать главу

– Jest ich tak wielu – szepnęła. – Jakim cudem zdołał obrócić przeciwko nam cale miasto?

– Wykorzystał ludzką skłonność do przesądów – odparł Baillard. -Wszyscy mieszkańcy okolicy, obojętne, republikanie czy rojaliści, słyszeli historie o demonie nawiedzającym dolinę.

– Asmodeusz.

– Ma różne imiona w różnych czasach, lecz zawsze taką samą twarz. Ludzie o dobrych sercach za dnia nie wierzą w bajdy, lecz po zapadnięciu nocy struchlała dusza szepcze im straszne historie. Opowiada o nieboskich istotach, rozszarpujących swoje ofiary bez miłosierdzia, o demonach, którym nie sposób odebrać życia, o mrocznych miejscach, zapomnianych przez Boga i ludzi, gdzie zostały tylko ohydne pająki, snujące zdradliwą sieć.

Leonie wiedziała, że przyjaciel ma rację. Przypomniała jej się noc zamieszek w Palais Garnier w Paryżu. A potem, zaledwie przed tygodniem, dostrzeżona na twarzach znajomych z Rennes-les-Bains nienawiść. Tłum rządził się własnymi prawami.

– Madama? – odezwał się Pascal nagląco.

Płomienie lizały czarną noc odbijały się od wilgotnych liści kasztanowców rosnących wzdłuż podjazdu. Zaciągnęła zasłonę i odstąpiła od okna.

– Wpędził do grobu Izoldę i mojego brata, ale jeszcze mu mało – mruknęła. Zerknęła na wtulonego w jej suknie bratanka. Oby nie usłyszał.

– Powiedzmy im, żeby sobie poszli – zaproponował Louis-Anatole. -Niech nas zostawią w spokoju.

– Czas na rozmowy już minął, przyjacielu – rzekł Baillard. – Przychodzi taka chwila, gdy chęć działania, nawet ze złych pobudek, jest silniejsza niż skłonność do słuchania.

– Będziemy z nimi walczyć?

Audric Baillard pozwolił sobie na lekki uśmiech.

– Dobry żołnierz wie, kiedy stawić wrogowi czoło, a kiedy właściwszy

jest odwrót. Dzisiaj nie będziemy walczyli.

Louis-Anatole kiwnął główką.

– Czy jest dla nas jakaś nadzieja? – szepnęła Leonie.

– Zawsze jest nadzieja – rzekł Baillard cicho. Rysy jego twarzy stężały. Odwrócił się do Pascala. – Bryczka gotowa?

Służący przytaknął.

– Czeka w przecince, obok grobowca. Dość daleko, żeby jej stąd nikt nie zobaczył. Musimy się wymknąć niezauważeni.

– Ben, ben. Dobrze. Wyjdziemy tylnymi drzwiami, lasem przedostaniemy się do przecinki. Módlmy się, żeby atak na dom powstrzymał ich dość długo.

– A co ze służbą? – spytała Leonie. – Oni też muszą uciekać. Po szerokiej, szczerej twarzy Pascala rozlał się rumieniec.

– Nie chcą uciekać – powiedział. – Postanowili bronić domu.

– Muszą! Ryzykują życie.

– Przekażę im to polecenie, madama, ale nie zmienią zdania. Oczy mu zwilgotniały.

– Dziękuję – powiedziała Leonie cicho.

– Zadbamy o Marietę w drodze do bryczki obiecał Baillard.

– Oc, senher Baillard. – Pascal ucałował żonę i wyszedł.

Przez moment nikt się nie odzywał. Potem wszyscy razem zakrzątnęli się wokół najpilniejszych spraw.

– Leonie, weź tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Marieto, przynieś pani

walizkę i futro. Czeka nas długa droga, a na dworze zimno.

Pokojówka zdusiła szloch.

– W moim bagażu odezwała się Leonie w kuferku na robótki, jest

teczka z papierami. Mniej więcej tej wielkości. – Zarysowała dłońmi w po

wietrzu odpowiedni kształt. – Kuferek zabierz do bryczki, strzeż go jak

oka w głowie. Teczkę przynieś mi tutaj, proszę.

Służąca kiwnęła głową i wybiegła do holu. Leonie zwróciła się do pana Baillarda:

Poświęca się pan w sprawie, która pana nie dotyczy. Przekrzywił głowę.

– Przyjaciele nazywają mnie Sajhe. Chciałbym i ciebie zaliczyć do ich

grona.

Uśmiechnęła się, mile zaskoczona konfidencją.

– Przystaję na to z ogromną radością. Powiedziałeś mi kiedyś, że nie martwi, ale żywi będą potrzebowali mojej pomocy. Pamiętasz? – Opuściła wzrok na chłopca. – Teraz tylko on się liczy. Jeśli go zabierzesz, będę wiedziała, że spełniłam swoje obowiązki, nie zawiodłam brata.

– Miłość, prawdziwa miłość, przetrwa wszystko. Wiedział o tym twój brat, Izolda i matka także. Nie są dla ciebie straceni.

Leonie przypomniała sobie słowa Izoldy, jakie padły, gdy siedziały we dwie na kamiennej ławie na cyplu, następnego dnia po pierwszej proszonej kolacji w Domaine de la Cade. Izolda mówiła wtedy z pasją i namiętnością o swojej miłości do Anatola, choć dziewczyna nie miała o tym pojęcia. O uczuciu tak wielkim, że życie bez niego stało się dla niej nie do zniesienia. Leonie również chciała kochać tak mocno.

– Daj mi słowo, że zabierzesz chłopca do Los Seres – powiedziała. -

Nie wybaczyłabym sobie, gdyby któremuś z was stała się krzywda.

Baillard pokręcił głową.

– Mój czas jeszcze nie nadszedł. Wiele mam do zrobienia, zanim będzie mi wolno ruszyć w ostatnią drogę.

Dziewczyna zerknęła na żółtą chusteczkę, jedwabny skrawek tkaniny, wystający, jak zwykle, z kieszeni na piersi Audrica Baillarda.

W progu salonu stanęła Marieta. Trzymała w rękach płaszczyk chłopca.

– Chodź! – zawołała malucha. – Szybciutko.

Louis-Anatole podszedł do niej posłusznie i pozwolił się ubrać. Nagle jednak wyrwał się z rąk opiekunki i pobiegł do holu.

– Louis-Anatole! – zawołała Leonie.

– Muszę coś zabrać! – krzyknął chłopiec. W mgnieniu oka był z powrotem, w ręku trzymał kartkę z nutami. – W nowym miejscu też musimy mieć ze sobą muzykę – oznajmił, przeskakując wzrokiem po spiętych twarzach dorosłych.

Leonie pochyliła się nad bratankiem.

– Masz rację, pichon.

– Ojej – zmartwił się maluch. – Tylko nie wiem, dokąd jedziemy.

Przed domem zabrzmiał okrzyk. Hasło do ataku.

Leonie poderwała się jak spięta ostrogą. W dłoni poczuła rączkę bratanka.

Rozpoczęło się natarcie. Ludzie gnani strachem przed ciemnością i wszystkim tym, co wyzwalała wigilia Wszystkich Świętych, napastnicy uzbrojeni w ogień, pałki oraz strzelby rozpoczęli atak na dom.

– Zaczyna się – rzekł Baillard. – Corage, Leonie. Odwagi.

Ich spojrzenia się spotkały. Powoli, z ociąganiem, podał jej talię kart tarota.

– Pamiętasz zapiski wuja?

Każde słowo.

– Chociaż natychmiast odniosłaś książkę do biblioteki i pozwoliłaś mi wierzyć, że więcej do niej nie zajrzałaś? – Przyjrzał jej się z szelmowskim uśmiechem.

Leonie spłonęła rumieńcem.

– Zajrzałam do niej raz czy drugi.

– Pewnie dobrze się stało. Starzy ludzie nie zawsze mają rację. Umilkł. – Rozumiesz, że twój los jest z tym związany? Jeśli postanowisz tchnąć życie we własne obrazy, jeżeli przywołasz demona, zabierze on również ciebie.

W zielonych oczach dziewczyny błysnął lęk.

– Wiem.

– Dobrze.

– Nie rozumiem tylko, dlaczego demon… dlaczego Asmodeusz nie zabrał mojego wuja.

Baillard pokiwał głową na boki.

– Zło przyciąga zło – powiedział. – Jules Lascombe nie chciał poświęcić swojego życia i zmagał się z demonem. Lecz został naznaczony na zawsze.

– A jeśli nie zdołam…

– Dosyć – przerwał Baillard stanowczo. – W odpowiedniej chwili wszystko stanie się jasne.

Leonie wzięła od przyjaciela czarne zawiniątko, ukryła je w kieszeni płaszcza. Następnie podeszła do kominka. Z marmurowego obrzeża wzięła pudełko zapałek.

Stanęła przed Sajhe. Wspięła się na palce i pocałowała go w czoło.

– Dziękuję – szepnęła. – Za karty. Za wszystko.

***

Leonie, Audric Baillard, Louis-Anatole i Marieta wyszli z salonu do ciemnego holu.

W domu wrzały ostatnie przygotowania do odparcia szturmu. Syn ogrodnika, Emile, teraz już silny, wysoki młody człowiek, organizował obronę, rozdzielając wszelką broń, jaka mu wpadła w ręce. Stary muszkiet, nóż myśliwski wyjęty z gabloty, pałki i kije. Służba pracująca poza domem uzbroiła się w strzelby myśliwskie, grabie, łopaty i motyki.

Louis-Anatole nie rozumiał zmian, jakie zaszły na znajomych twarzach. Z całych sił ściskał rękę ciotki.

Leonie zatrzymała się na środku holu.

– Nie chcę, żebyście narażali życie – oznajmiła głośno. – Jesteście dziel

ni i lojalni. Doceniam to i dziękuję. Jestem pewna, że gdyby pani Izolda

i mój brat żyli, w tej sytuacji powiedzieliby to samo. Tej walki nie możemy

wygrać. – Rozejrzała się po zebranych. – Proszę was, błagam. Uciekajcie,

dopóki możecie. Wracajcie do rodzin, do dzieci.

Nikt się nie poruszył. Od szkła portretu nad fortepianem odbiło się światło. Zbudziło chwilę zastygłą w czasie. Wspomnienie słonecznego popołudnia na Place du Perou. Jakże to było dawno! Anatol siedzi na rozchwierutanym krześle, za nim stoi Izolda oraz ona sama, Leonie. Wszyscy troje są wyraźnie zadowoleni.