Выбрать главу

Leonie zorientowała się, że stopy same ją prowadzą ścieżką wiodącą do grobowca, drogą, której od tak dawna skrzętnie unikała. Wspinała się po zboczu, a długi czarny płaszcz podnosił z ziemi jesienne liście i zadzierał wilgotne poszycie. Myślała o wszystkich wycieczkach, jakie sobie urządzała na terenie majątku, o polanie obrośniętej jałowcami, o miejscu, w którym Anatol stracił życie, o grobach Izoldy i brata, gdzie spoczęli oboje, jedno przy drugim… Na myśl, że pewnie już tu nie wróci, ogarnął ją smutek. Tak długo czuła się zamknięta w Domaine de la Cade, tęskniła za szerokim światem, a teraz, gdy musiała wyjechać, bardzo tego nie chciała. Skały, wzgórza, zagajniki, ścieżki prowadzące przez las na zawsze splecione były z osobą, którą się stała.

– Ciociu, daleko jeszcze? – spytał Louis-Anatole cichutko. Szli już prawie kwadrans. – Buciki mnie cisną.

– Jesteśmy prawie na miejscu. – Uścisnęła drobną rączkę. – Uważaj, żebyś się nie pośliznął.

– A wiesz, że ja się wcale nie boję pająków? – powiedział tonem, który żywo przeczył słowom.

Dotarłszy do przecinki, zwolnili kroku. Aleja cisów, które Leonie pamiętała ze swojej pierwszej wizyty w tym miejscu, wydawała się węższa, gałęzie mocniej splątane.

Pascal czekał. Po bokach bryczki ledwo żarzyły się dwie latarnie, końskie kopyta stukały głucho o twardą ziemię.

– Ciociu, gdzie my jesteśmy? – Ciekawość zwyciężyła strach. – To jeszcze Domaine de la Cade?

– Tak, kochanie. To jest mauzoleum.

– Tutaj się składa ludzi do grobu?

– Tak.

– Dlaczego mama i tata są pochowani gdzie indziej?

Nie od razu znalazła odpowiedź.

– Bo woleli być pod gołym niebem, wśród drzew i kwiatów. Dlatego

pochowałam ich nad jeziorem. W najpiękniejszym zakątku Domaine de la

Cade.

Louis-Anatole ściągnął brewki.

– Żeby słyszeli ptaki?

– Tak – odpowiedziała z uśmiechem.

– Ciociu, a dlaczego mnie tu nigdy nie przyprowadziłaś? – spytał chłopiec, robiąc krok w stronę grobowca. – Bo tu są duchy?

Chwyciła go za ramię.

– Nie mamy teraz czasu. Mina mu zrzedła.

– Chciałbym zobaczyć, co jest w środku.

– Nie teraz.

– Czy tam są pająki?

– Możliwe. Ale ponieważ ty się ich wcale nie boisz, to całkiem bez róż

nicy.

Louis-Anatole z powagą kiwnął głową, ale jednocześnie mocno pobladł.

Kiedyś się tam wybiorę. Jak będzie jasno.

Doskonała myśl.

Leonie poczuła na ramieniu dłoń pana Baillarda.

– Nie możemy dłużej zwlekać – odezwał się Pascal. – Musimy być da

leko, kiedy Constant odkryje, że uciekliśmy z domu. – Schylił się, usadził

chłopca w bryczce. – Jak tam, pichon, gotów na spotkanie z przygodą?

Louis-Anatole pokiwał głową.

– Przed nami daleka droga – zapowiedział Pascal.

– Dalej niż do Lac de Barrenc?

– Dalej – potwierdził lokaj.

– Nic nie szkodzi – uznał chłopiec. – Marieta będzie się ze mną bawiła? -Tak.

– A ciocia będzie opowiadała ciekawe historie.

Dorośli w milczeniu porozumieli się spojrzeniami. Monsieur Baillard i Marieta wsiedli do bryczki. Pascal usiadł na koźle.

– Chodź, ciociu.

Leonie zamknęła drzwiczki. Od zewnętrznej strony.

– Dbajcie o niego, proszę.

– Nie musisz tego robić rzucił Baillard pośpiesznie. – Constant jest

chory. Czas i naturalny bieg rzeczy wkrótce zakończą jego wendetę. Może

wystarczy zaczekać, a sprawy umrą śmiercią naturalną.

Może tak odparła z mocą. Ale nie mogę sobie pozwolić na takie ryzyko. Może to potrwać rok, trzy albo i dziesięć lat. Nie dopuszczę, żeby Louis-Anatole wyrastał w cieniu strachu, wiecznie oglądając się za siebie,obawiając się człowieka, dla którego jedynym celem jest wyrządzenie mu krzywdy. – W pamięci ujrzała Anatola wyglądającego przez okna mieszkania przy rue de Berlin. A potem Izoldę z niepokojem wodzącą wzrokiem po horyzoncie, upatrującą niebezpieczeństwa w najmniejszym drobiazgu. – Nie pozwolę na to – rzekła stanowczo. – Louis-Anatole będzie żył bez strachu. – Uśmiechnęła się, całkowicie zdecydowana. – To się musi skończyć. Dzisiaj. Tutaj. – Nabrała głęboko powietrza. – Sajhe, wiem. że się ze mną zgadzasz.

Ich oczy spotkały się w niepewnym świetle iskrzącej lampy.

Monsieur Baillard skinął głową.

– Odłożę karty na miejsce powiedział. – Kiedy chłopiec będzie już bezpieczny, a mnie nikt nie zobaczy. Możesz mi powierzyć to zadanie.

– Ciociu? – zaniepokoił się Louis-Anatole.

– Pichon, muszę jeszcze coś zrobić – wyjaśniła Leonie bezbarwnym głosem. – Nie mogę z wami jechać teraz. Pascal, Marieta i pan Baillard się tobą zaopiekują.

Twarz mu się skurczyła, wyciągnął ręce do Leonie. W głębi duszy odgadł, że więcej się nie spotkają.

– Nie! – krzyknął. – Nie zostawiaj mnie! Ciociu!

Wychylił się z bryczki i z całych sił objął Leonie za szyję. Dziewczyna ucałowała go, pogładziła po włosach, po czym stanowczo się odsunęła.

– Nie! – krzyknął Louis-Anatole raz jeszcze.

– Bądź dobry dla Mariety – nakazała Leonie. Głos uwiązł jej w gardle. – Opiekuj się panem Baillardem i Pascalem. – Odstąpiła o krok, uderzyła dłonią w bok powozu. – Jedźcie! – poleciła. – Ruszajcie!

Pascal strzelił z bata, bryczka wyrwała do przodu. Leonie starała się nie słyszeć dziecięcego wołania, cichnącego w oddali.

Gdy cisza zastąpiła turkot kół na oszronionej ziemi, dziewczyna ruszyła ku drzwiom kaplicy. W oczach miała łzy, widziała niewiele, namacała jednak metalową klamkę. Obróciła się. spojrzała przez ramię. Opanowały ją wątpliwości. W dali. na tle czarnego nieba, płonęła jasna łuna, spowita w iskry i chmury dymu.

Dom się palił.

Pozbyła się wszelkich oporów. Nacisnęła klamkę, pchnęła drzwi i przekroczyła próg grobowca.

ROZDZIAŁ 97

Powitało ją chłodne, ciężkie powietrze.

Oczy wolno przyzwyczajały się do mroku. Wyjęła z kieszeni pudełko zapałek, otworzyła szklane drzwiczki lampy i przytknęła płomień do knota.

Poczuła na sobie błękitne spojrzenie Asmodeusza. Ruszyła przed siebie. Malowidła na ścianie zdawały się pulsować i kołysać, jakby towarzyszyły każdemu jej krokowi. Wolno szła w stronę ołtarza. Pod jej stopami szeleścił piasek rozsypany na kamieniach.

Nie bardzo wiedziała, co robić najpierw. Ręka sama powędrowała do kart ukrytych w kieszeni. W drugiej trzymała teczkę, zawierającą obrazy jej autorstwa: jej własny portret, podobiznę Anatola i studium Izoldy, z którymi nie chciała się rozstać.

Przyznała się w końcu przed panem Baillardem, że odszukawszy karty, kilkakroć wróciła do tomu napisanego przez wuja, aż nauczyła się go na pamięć. Mimo wszystko nadal miała wątpliwości, czy rzeczywiście, jak wyjaśniał monsieur Baillard, życie zawarte w kartach i muzyka niesiona wiatrem mogą podziałać jedno na drugie w taki sposób, by wezwać ducha zamieszkującego starożytne miejsce.

Czy to w ogóle możliwe?

Rozumiała, że nie dokonają tego same karty ani tylko muzyka czy miejsce, lecz połączenie wszystkich trzech elementów.

A jeżeli opowieści mówiły prawdę, nie istniała droga odwrotu. Duchy zażądają ofiary. Już raz chciały nią zawładnąć i wówczas im się to nie udało, lecz dzisiaj zamierzała im się oddać z własnej woli, jeśli tylko wraz z nią zagarną także Constanta.

Wtedy Louis-Anatole nareszcie będzie bezpieczny.

Nagle rozległo się jakieś drapanie, potem stuknięcie. Aż podskoczyła. Rozejrzała się wokół spłoszona, szukając przyczyny hałasu, i zaraz z ulgą uświadomiła sobie, że to tylko gałęzie drzewa zastukały w szybę.

Postawiła lampę na ziemi. Potarła drugą zapałkę i zapaliła wysokie świece, umieszczone w kinkietach na ścianie. Z każdej najpierw spływały grube krople tłuszczu, zastygające na zimnym metalu, lecz w końcu wszystkie świece zapłonęły. Wnętrze grobowca wypełnił drżący złoty blask.

Osiem portretów na ścianach apsydy obserwowało każdy jej ruch. Znalazła przed ołtarzem miejsce, gdzie pokolenie z górą wcześniej Jules Las-combe wypisał nazwę posiadłości, wyrażoną czterema literami, umieszczonymi w czterech rogach kamiennego kwadratu. C-A-D-E.

Nie wiedząc, czy robi dobrze, czy źle, wyjęła z kieszeni talię kart, odwinęła je z czarnego jedwabiu i ułożyła pośrodku kwadratu. W myślach dźwięczały jej słowa zmarłego wuja, zapisane jego ręką. Obok talii umieściła namalowane przez siebie obrazy. Nawet nie wyjęła ich z teczki, zaledwie ją rozwiązała.

„Za sprawą ich mocy przejdę do innego wymiaru".

Podniosła głowę. Wszystko zamarło. Poza ścianami grobowca wiatr zawodził w gałęziach drzew. Słuchała uważnie. Dym ze świec nadal szedł do góry prostą strugą, ale coś się zmieniło. Gdzieś w tle odezwała się muzyka, ledwo słyszalna, wtórująca wiatrowi poruszającemu gałęziami cisów. Wreszcie, tak, stało się. Wśliznęło się w szczelinę pod drzwiami, przesączyło przez szpary w okiennych witrażach.