Выбрать главу

– Bracher, rusz się.

Bracher odsunął się, a Kleitmann puścił serię dwudziestu, może dziesięciu strzałów, z których wszystkie przeszyły kobietę, zabijając ją na miejscu.

– Mogliśmy ją przepytać – powiedział kapral Bracher. – O Kriegera, o to, co tu robił…

– Była sparaliżowana – powiedział ze zniecierpliwieniem Kleitmann. – Nic nie czuła. Kopnąłem ją, musiałem jej złamać połowę żeber, a ona nawet nie krzyknęła. Nie wyciągniesz torturami informacji od kobiety, która nie czuje bólu.

* * *

16 marca 1944 roku. Instytut.

Z sercem walącym jak kowalski młot, Stefan wyskoczył z bramy i pobiegł do tablicy programującej. Wyciągnął z kieszeni kartkę z obliczeniami dostarczonymi przez komputer i rozprostował ją na małym biurku programisty, które wypełniało niszę w ścianie maszynerii.

Siadł na krześle, wyciągnął z szuflady notatnik, wziął do ręki ołówek. Ręce tak mu się trzęsły, że upuścił go dwukrotnie.

Miał już te cyfry, dzięki którym znalazł się na pustyni pięć minut po tym, jak opuścił ją po raz pierwszy. Mógł od nich wyjść, cofając się, i znaleźć nowy zestaw, który umieściłby go w tym samym miejscu cztery minuty i pięćdziesiąt pięć sekund wcześniej, tylko pięć sekund po rozstaniu z Laurą i Chrisem.

Gdyby jego nieobecność trwała tylko pięć sekund, do czasu jego powrotu mordercy z SS nie zabiliby jeszcze jej i chłopca. Mógłby wzmocnić ich siły i być może wystarczyłoby to do zmiany wyniku starcia.

Nauczył się podstawowych zasad obsługi maszynerii, kiedy jeszcze jesienią 1943 roku przeniesiono go do instytutu. Da sobie radę z obliczeniami. To zadanie nie przekraczało jego możliwości, bo nie musiał zaczynać całej pracy od początku. Powinien tylko nieco zmienić dane komputerowe, zakładając, że cofnie się te kilka minut w czasie.

Ale kiedy wpatrywał się w papier, nie był zdolny myśleć. Laura i Chris nie żyli.

Pozbawiony ich nie miał nikogo.

„Możesz ich odzyskać” – powiedział do siebie. „Do diabła, zbierz się do kupy. Jeszcze możesz to wszystko odwrócić”.

Usiadł do pracy i harował prawie przez godzinę. Wiedział, że było nieprawdopodobne, aby ktoś przyszedł tak późno w nocy do instytutu i odkrył jego obecność, ale bez przerwy wyobrażał sobie, że słyszy kroki na parterowym korytarzu, „klik-klik-klik” wysokich butów SS. Dwukrotnie spojrzał w kierunku bramy na wpół przekonany, że słyszy pięciu zabitych ludzi powracających z 6 000 000 000 roku, jakoś przywróconych do życia i poszukujących go.

Kiedy otrzymał właściwe cyfry i sprawdził je, wprowadził dane do programu. Trzymając pistolet w jednej ręce, a automat w drugiej, wszedł do bramy i minął punkt transmisji…

…i powrócił do instytutu.

Stał przez chwilę w bramie, zaskoczony, zdezorientowany. Potem powtórnie wszedł w pole energii…

…i powrócił do instytutu.

Wytłumaczenie dotarło do niego z taką siłą, że skulił się, jakby otrzymał cios w żołądek. Nie może wrócić wcześniej, ponieważ pojawił się już w tym miejscu pięć minut po tym, jak je opuścił. Gdyby powrócił wcześniej, stworzyłoby to sytuację, w której na pewno zobaczyłby samego siebie pojawiającego się po raz pierwszy. Paradoks! Prawa wszechświata nie pozwalają podróżującemu w czasie spotkać się ze sobą w strumieniu czasu. Kiedy próbuje się takiej wycieczki, niezmiennie okazuje się to niemożliwe. Natura nie cierpi paradoksów.

Słyszał w pamięci głos Chrisa, kiedy w nędznym motelu po raz pierwszy dyskutowali o podróży w czasie: „Paradoks! Czy to nie niesamowita sprawa, mamo? Niesamowita, co? Fantastyczna!” I uroczy śmiech podekscytowanego chłopca.

Ale musiał być jakiś sposób.

Powrócił do tablicy programującej, rzucił broń na biurko i usiadł na krześle.

Pot spływał mu z czoła. Otarł twarz rękawem koszuli.

Myśl!

Patrzył na uzi, zastanawiając się, czy mógłby jej posłać przynajmniej to. Chyba nie. Kiedy powrócił do niej po raz pierwszy, miał przy sobie automat i pistolet, więc gdyby przesłał któreś z nich cztery minuty i pięćdziesiąt pięć sekund wcześniej, pojawiłyby się w miejscu, w którym pojawią się po raz drugi cztery minuty i pięćdziesiąt pięć sekund później. Paradoks.

Ale może mógłby posłać jej coś innego, coś, co pochodziło z tego pokoju, coś, czego nie miał ze sobą i co nie stworzyłoby paradoksu.

Odepchnął broń, złapał za ołówek i napisał krótką wiadomość na kartce papieru z notatnika: SS ZABIJE CIEBIE I CHRISA, JEŻELI BĘDZIECIE DALEJ TRZYMAĆ SIĘ WOZU. UCIEKAJCIE. KRYJCIE SIĘ. Przerwał, zastanawiając się. Gdzie mogli się ukryć na płaskiej pustyni? Napisał: MOŻE W ARROYO. Wyrwał kartkę z notatnika. Potem szybko dopisał: DRUGI KANISTER VEXXONU TO TEŻ BROŃ.

Przeszukał szuflady stołu laboratoryjnego, rozglądając się za szklaną zlewką z wąską szyjką, ale takich naczyń w sali nie było, bo prowadzono tu badania raczej z zakresu fizyki niż chemii. Przeszedł wzdłuż korytarza, szukając w innych laboratoriach, dopóki nie znalazł tego, czego szukał.

Wrócił do głównego laboratorium niosąc zlewkę z umieszczonym wewnątrz listem, wszedł do bramy i zbliżył się do punktu transmisji. Rzucił przedmiot poprzez pole energii jak rozbitek na bezludnej wyspie rzuca do morza butelkę z wezwaniem o ratunek.

Nie powróciła do niego.

* * *

…po krótkim momencie pustki nastąpił wybuch gorącego wiatru, którego zapach zabarwiony był lekko alkaliczną wonią pustyni.

Stojąc przy niej blisko, przytulony do jej boku, zachwycony magicznym zniknięciem Stefana, Chris powiedział:

– Rany! To było naprawdę coś! Mamo, wspaniałe, co?

Nie odpowiedziała, ponieważ zauważyła biały samochód, zjeżdżający z drogi stanowej 111 na pustynię.

Zalśnił piorun, huk wstrząsnął niebem.

W powietrzu zawisła szklana butelka, upadła u jej stóp, rozbiła się o skalny grunt i Laura ujrzała, że wśród odłamków leży kawałek papieru.

Chris wyłowił papier spośród kawałków szkła. Jak zwykle od razu wyjaśnił niesamowite zdarzenie. Krzyknął:

– To musi być od Stefana!

Odebrała to od niego, przeczytała, zauważając równocześnie, że biały samochód jedzie w ich kierunku. Nie rozumiała, w jaki sposób ani w jakim celu ta wiadomość została jej przesłana, ale uwierzyła w nią bez namysłu. Kiedy kończyła czytać, dotarły do niej równocześnie błysk i huk pioruna i wycie silnika zbliżającego się samochodu.

Podniosła wzrok. Pojazd skoczył ku niej, kiedy kierowca wcisnął gaz. Byli prawie trzysta jardów dalej, ale zbliżali się najszybciej jak mogli, podskakując na pustynnym terenie.

– Chris, bierz obydwa uzi z samochodu i czekaj na mnie na brzegu arroyo. Szybko!

Kiedy chłopiec rzucił się do drzwi stojącego nie opodal buicka, Laura podbiegła do otwartego bagażnika, złapała kanister vexxonu, wyciągnęła go i dogoniła Chrisa, zanim dotarł do brzegu głębokiego, wyrytego przez wodę kanału, który podczas krótkotrwałych powodzi zamieniał się w szalejącą rzekę.

Biały samochód połknął już ponad sto pięćdziesiąt jardów.

– Chodź – powiedziała, prowadząc Chrisa na wschód, wzdłuż krawędzi arroyo – musimy znaleźć drogę w dół.

Prawie pionowe ściany kanału stromo opadały do leżącego trzydzieści stóp niżej dna. Erozja powyrzynała w nich niewielkie rynny; niektóre wąskie na parę cali, inne szerokie na trzy, cztery stopy. Podczas burzy woda spływała nimi do arroyo, gdzie łączyła się w wielkie rozhukane potoki. W części rozpadlin ziemia została wymyta i teraz świeciła tam naga skała. Gdzie indziej wrastające w ścianę gęste krzaki mesquito zamykały powodziowym strumykom drogę na dół.

Nieco ponad sto jardów od nich samochód zjechał z kamienistego podłoża i wskoczył na piasek. Koła zabuksowały, wóz zwolnił.