– Psssst… – wyszeptał dramatycznie ojciec – Sir Tommy wrócił właśnie z morderczo wyczerpującej wyprawy do Ekwadoru, gdzie doglądał interesów królowej – rozumiesz, ona ma tam kopalnie diamentów – i pada na nos. Jestem pewien, że nie wstanie szybko, ale mimo to prosił mnie, żeby życzyć ci wszystkiego najlepszego i zostawił dla ciebie prezent na podwórku.
Tym prezentem był nowy, wspaniały rower marki Schwinn.
Teraz, patrząc na te trzy przedmioty leżące w szufladzie, Laura zrozumiała, że z jej życia odszedł nie tylko ojciec. Razem z nim odszedł Sir Thomas Żaba i wiele innych, stworzonych przez ojca postaci, a także głupiutkie, kochane opowiastki, którymi ją zabawiał. Buty na płetwiaste nóżki, mała parasoleczka i szaliczek wyglądały tak miło i wzruszająco, że na moment uwierzyła, iż Sir Tommy istniał naprawdę, a teraz odszedł, by prowadzić własne, lepsze życie. Z ust wyrwało się jej ciche, pełne rozpaczy westchnienie. Upadła na łóżko i kryjąc twarz w poduszce, zagłuszającej rozpaczliwe łkanie, po raz pierwszy od śmierci ojca poddała się smutkowi.
Nie chciała bez niego żyć, a jednak będzie musiała nie tylko po prostu żyć, ale osiągnąć powodzenie, gdyż każdy dzień będzie jak wystawione dla niego świadectwo. Mimo młodego wieku wiedziała już, że jeśli osiągnie sukces i zachowa dobroć serca, to dzięki temu jej ojciec będzie istnieć dalej, obecny w jakiejś cząstce jej istoty.
Ale wyglądało na to, że optymistyczne spojrzenie w przyszłość oraz poszukiwanie szczęścia nie będzie łatwe. Teraz wiedziała już, jak przerażająco łatwo potrafi w życiu nadejść nieszczęście i zmiana. Jednego dnia wszystko jest jasne i ciepłe, a drugiego zimne i burzliwe. Nigdy więc nie zna się chwili, w której piorun może powalić kogoś bliskiego. Życie jest jak płomyk na wietrze. Twarda to lekcja dla dziewczynki w jej wieku; odebrawszy ją poczuła się stara, bardzo stara, wiekowa.
Kiedy powódź łez ustąpiła, pozbierała się szybko, bo nie chciała żeby Lance’owie odkryli, że płakała. Jeżeli życie ma być twarde, okrutne i nieprzewidywalne, to ujawnienie najmniejszej nawet słabości nie jest rozsądne.
Starannie opakowała w papier buciki na płetwiaste łapki, parasolkę i szaliczek. Schowała je do kufra.
Kiedy uporała się z zawartością obu nocnych szafek, podeszła do biurka, żeby kontynuować pakowanie. Na bibularzu leżała, wyrwana z bloczku do notatek, złożona kartka. Zapisana wyraźnym, eleganckim, prawie maszynowym pismem wiadomość przeznaczona była dla niej:
Droga Lauro,
Co ma być, to będzie i nikt nie jest w stanie temu zapobiec. Nawet Twój niezwykły obrońca. Ojciec kochał Cię całym sercem. Niewielu innych miało szczęście doświadczyć takiego uczucia. Niech Cię to pocieszy. Chociaż teraz myślisz, że już nigdy nie będziesz szczęśliwa, mylisz się. Nadejdzie dla Ciebie czas radości. To nie jest pusta obietnica. To fakt.
List nie był podpisany, ale wiedziała, kto mógł go zostawić: ten sam człowiek, który był na cmentarzu i patrzył na nią tak badawczo z przejeżdżającego samochodu, który przed laty uratował ją i ojca przed zastrzeleniem. Nikt inny nie mógłby nazwać siebie jej niezwykłym obrońcą. Przeszedł ją dreszcz. Nie strachu, ale podniecenia na myśl, jak dziwny i tajemniczy jest jej obrońca. Jego osoba budziła jej ciekawość i zdumienie.
Podskoczyła do okna i odsunęła firankę. Była pewna, że zobaczy go stojącego na ulicy, wpatrującego się w sklep. Ale nikogo nie było.
Nie było też mężczyzny w ciemnym ubraniu, ale jego nie spodziewała się zobaczyć. Wmówiła sobie po części, że nie ma związku między tym drugim nieznajomym a jej obrońcą. Tamten mógł być przecież na cmentarzu z innego powodu. Wiedział, jak ma na imię… ale mógł usłyszeć, jak Cora wołała ją ze szczytu cmentarnego wzgórza. Potrafiła usunąć go ze swoich myśli, ponieważ nie chciała, żeby stanowił część jej życia. Ale niezwykły obrońca żył w jej myślach, ponieważ pamięć o nim dodawała jej sił.
Jeszcze raz przeczytała kartkę.
Chociaż nie rozumiała, dlaczego jasnowłosy mężczyzna tak bardzo się nią interesował, poczuła się podniesiona na duchu faktem, że zostawił jej wiadomość. Nie musisz rozumieć, dopóki wierzysz.
5.
Następnej nocy po rozmieszczeniu materiałów wybuchowych Stefan powrócił z tą samą walizką, znowu narzekając na bezsenność. Wiktor spodziewał się tej późnej wizyty. Miał dla niego prezent – pół placka upieczonego przez żonę.
Stefan pogryzał placek, kształtując i rozlokowując plastyczny materiał wybuchowy. Ogromna piwnica była podzielona na dwa pomieszczenia i – inaczej niż ze strychu – pracownicy korzystali z niej w ciągu dnia. Musiał zatem szczególnie zadbać o ukrycie przewodów i ładunków.
W pierwszym pokoju gromadzono dokumentację prowadzonych badań. Znajdowały się też w nim dwa długie dębowe stoły, służące do pracy. Szafy na akta, wysokie na sześć stóp, były ustawione przy dwóch ścianach. Udało mu się umieścić materiały wybuchowe między górną częścią szaf a ścianą, gdzie nawet najwyżsi pracownicy nie byli w stanie ich dostrzec.
Przewody rozprowadził za szafami. Był jednak zmuszony przewiercić małą dziurkę w ściance działowej pomiędzy pomieszczeniami w podziemiu, aby przeciągnąć przewód detonacyjny do drugiego z nich. Udało mu się to zrobić w miejscu nie rzucającym się w oczy. Przewody były widoczne tylko na przestrzeni paru cali po obu stronach ścianki.
Drugiego pokoju używano jako magazynu na materiały biurowe i laboratoryjne. Stały tam też klatki ze zwierzętami – parę chomików, kilka białych szczurów, dwa psy, jedna szczególnie żywotna małpa, umieszczona w klatce z trzema poprzeczkami, na których mogła wywijać koziołki. Wszystkie one przeszły (pozostając przy życiu) przez początkową fazę eksperymentów. Chociaż więcej ich nie wykorzystywano, opiekowano się nimi, aby móc stwierdzić, czy po dłuższym okresie nie powstaną jakieś problemy związane ze szczególnymi przygodami, w jakich brały udział.
Stefan poupychał potężne porcje plastyku w puste miejsca za składowanymi materiałami i doprowadził wszystkie druty do krytego siatką szybu wentylacyjnego – tego samego, przez który poprzedniej nocy spuścił przewody ze strychu. Kiedy pracował, czuł, że zwierzęta obserwują go z niezwykłym napięciem, tak jakby wiedziały, że pozostało im nie więcej niż dwadzieścia cztery godziny życia. Poczuł na policzkach rumieniec płynący z poczucia winy. Dziwne, nie czuł go, kiedy wczoraj myślał o śmierci ludzi pracujących w instytucie. Może dlatego, że zwierzęta były niewinne. Ludzie nie.
Około czwartej rano Stefan zakończył zarówno robotę w piwnicach, jak i pracę, którą musiał wykonać w swoim biurze na drugim piętrze.
Przed opuszczeniem instytutu wszedł do głównego laboratorium na parterze i przez długą chwilę wpatrywał się w bramę.
Brama.
Wykresy, zespoły wskaźników i zegarów. Wszystko to świeciło w mechanizmie koordynującym jej pracę. Delikatnie płonęły kolory: pomarańczowy, żółty, zielony. Dopływ mocy nigdy nie był przerywany. Brama miała cylindryczny kształt; dwanaście stóp wysokości, osiem średnicy. W przyćmionym świetle była prawie niewidoczna. Jej zewnętrzna, zbudowana z nierdzewnej stali warstwa połyskiwała nikłymi kroplami świateł urządzenia koordynującego, zajmującego powierzchnię trzech ścian pomieszczenia.
Używał już bramy wiele razy, ale zawsze czuł się onieśmielony jej widokiem. Nie tyle z powodu niezwykłości naukowego przełomu, jaki stanowiło jej skonstruowanie, ile z powodu bezmiaru zła, które mogło przynieść jej zastosowanie. Nie była to brama do piekielnych czeluści, ale trafiwszy w ręce złych ludzi, mogła tam prowadzić. A obecnie kierowały nią ręce doprawdy złych ludzi.