Podziękowawszy Wiktorowi za ciasto – powiedział, że zjadł całe, choć naprawdę większą część zżarły zwierzęta – Stefan wrócił do swojego mieszkania.
Już drugą noc z rzędu szalały burze. Dął wiatr z północnego zachodu. Woda, pieniąc się, waliła z wylotów rynien, spływała w pobliskie rynsztoki, rzęsiście skapywała z dachów, przykrywała kałużami ulice, przelewała się ponad otworami ścieków, ale że całe prawie miasto skryło się w kompletnym mroku, kałuże i strugi wyglądały jak pokryte olejem, nie wodą. Po ulicach poruszał się tylko nieliczny personel wojskowy. Wszyscy nosili czarne przeciwdeszczowe płaszcze. Wyglądali w nich jak postaci z dawnej, gotyckiej powieści Brama Stokera.
Stefan wracał do domu najkrótszą drogą. Nie starał się unikać znanych mu posterunków. Jego dokumenty były w porządku, miał ważną przepustkę na godzinę policyjną i nie wiózł już nielegalnie zdobytych materiałów wybuchowych.
W domu nastawił duży budzik, stojący przy łóżku, i prawie natychmiast zasnął. Koniecznie musiał odpocząć, bo w czasie najbliższego popołudnia czekały go dwie wyczerpujące wyprawy – i wiele zabijania. Jeżeli nie będzie wystarczająco czujny, to może znaleźć się po niewłaściwej stronie lufy.
W jego snach pojawiła się Laura. Uznał to za dobry znak.
ROZDZIAŁ II
1.
Między dwunastym a siedemnastym rokiem życia los rzucał Laurą Shane niczym kłębkiem jednego z tych pozbawionych korzeni chwastów, miotanych po kalifornijskiej pustyni, które w krótkich chwilach ciszy osiadają to tu, to tam, aby znów potoczyć się dalej, gdy tylko wiatr zawieje.
Nie miała krewnych, nie mogła też pozostać u Lance’ów – najbliższych przyjaciół ojca. Tom miał sześćdziesiąt dwa lata, a Cora pięćdziesiąt siedem i choć byli już trzydzieści pięć lat po ślubie, nie mieli dzieci. Perspektywa wychowywania młodej dziewczyny napawała ich przerażeniem.
Laura rozumiała to i nie miała do nich żalu. Tego sierpniowego dnia, kiedy w towarzystwie kobiety z Agencji Opieki nad Dziećmi Okręgu Orange opuszczała dom Lance’ów, ucałowała Corę i Toma i zapewniła ich, że wszystko będzie dobrze. Odjeżdżając w samochodzie, należącym do pracowniczki Agencji, wesoło machała ręką, mając nadzieję, że tamci czują się rozgrzeszeni.
Rozgrzeszenie. To słowo było nowym nabytkiem. Rozgrzeszony: uwolniony od konsekwencji własnych uczynków; uwolniony albo zwolniony od pewnych obowiązków, zadań czy odpowiedzialności. Pragnęłaby zapewnić sobie rozgrzeszenie z obowiązku samotnego kroczenia przez świat, bez opieki kochającego ojca, i rozgrzeszenie z obowiązku zachowania pamięci o nim.
Z domu Lance’ów przewieziono ją do domu dziecka – nosił nazwę Domu McIlroya – starego, z mnóstwem przybudówek, wiktoriańskiego domiszcza o dwudziestu siedmiu pokojach, zbudowanego w czasach rolniczej sławy i chwały Okręgu Orange przez magnata przemysłu spożywczego. Później dom został zamieniony na przytułek, w którym dzieci pozostające pod opieką państwa oczekiwały na przeniesienie do rodzin opiekuńczych.
Ta instytucja nie przypominała żadnej z tych, o jakich czytała w książkach. Po pierwsze, nie było w niej miłych zakonnic w czarnych powiewających habitach.
I był tam Willy Sheener.
Laura zauważyła go po raz pierwszy zaraz po przyjeździe. Pani Bowmaine, opiekunka, prowadziła ją do pokoju, który miała dzielić – tak ją poinformowano – z bliźniaczkami Ackerson i dziewczynką imieniem Tammy. Sheener szeroką szczotką zmywał wyłożony płytkami hall.
Był silny, żylasty, blady, piegowaty, miał ze trzydzieści lat. Jego włosy były koloru świeżo wybitej miedzianej centówki. Miał zielone oczy. Podczas pracy uśmiechał się i cicho pogwizdywał.
– Jak się pani dzisiaj czuje, pani Bowmaine?
– Jak ryba w wodzie – widać było, że lubi Sheenera. – To jest Laura Shane, nowa dziewczynka. Lauro, to jest pan Sheener.
Sheener z niezdrową ciekawością wlepił wzrok w Laurę. Kiedy udało mu się wydusić słowa pozdrowienia, głos zabrzmiał mu chrapliwie.
– Mhhh… witamy w McIlroyu.
Idąc za opiekunką obejrzała się na Sheenera. Tylko ona dostrzegła, jak opuścił rękę do krocza i powoli się tam masował.
Nie spojrzała już na niego powtórnie.
Później, kiedy rozpakowywała swój skromny dobytek, usiłując nadać własnemu kątowi w sypialni na drugim piętrze bardziej przytulny wygląd, obróciła się i w drzwiach zobaczyła Sheenera. Była sama, bo inne dzieci bawiły się na boisku albo w pokoju zabaw. Teraz jego uśmiech różnił się od tego, jakim obdarzył panią Bowmaine, był zimny i drapieżny. Światło, padające na drzwi z jednego z małych okien, odbijało się w jego oczach pod takim kątem, że z zielonych stawały się srebrne, jak przesłonięte błoną katarakty oczy trupa.
Laura usiłowała coś powiedzieć, ale bezskutecznie. Powoli cofała się, aż oparła się o ścianę przy łóżku.
Stał bez ruchu, z opuszczonymi rękami. Dłonie miał zaciśnięte w pięści.
Dom McIlroya nie miał klimatyzacji, więc choć okna sypialni były otwarte, panował tropikalny upał, ale Laura nie była spocona, dopóki nie zobaczyła Sheenera. Teraz jednak jej T-shirt można było wyżąć.
Na zewnątrz dzieci śmiały się i krzyczały. Bawiły się blisko, ale do Laury ich głosy dobiegały jakby z oddali.
Ciężki, rytmiczny, chrapliwy oddech Sheenera zdawał się rosnąć, pochłaniając powoli głosy dzieci.
Przez długi czas żadne z nich nie poruszyło się ani nie odezwało. Potem on gwałtownie odwrócił się i wyszedł.
Z miękkimi kolanami, ociekając potem, Laura podeszła do łóżka i osunęła się na jego krawędź. Zapadający materac ugiął się, skrzypnęły sprężyny.
Kiedy uspokoiło się bicie serca, omiotła wzrokiem szare ściany pokoju. Poczuła przypływ beznadziejności. W czterech rogach stały wąskie, żelazne łóżka pokryte włochatymi kapami, ze sflaczałymi poduszkami u wezgłowia. Przy każdym łóżku stała poobijana, kryta laminatem nocna szafka. Żelazna lampka. Porysowana komoda z ośmioma szufladami. Dwie dla niej. Dalej stały dwie szafy. Miała korzystać z połowy jednej z nich. Na oknach stare zasłony, spłowiałe i brudne, nieforemnie zwisały z pordzewiałych prętów. Cały dom był przegniły i ponury, w powietrzu wisiał nieokreślony, przykry zapach, a Willy Sheener, nawiedzający pokoje i korytarze, był jak zły duch, który czeka tylko na pełnię księżyca, żeby zacząć swe krwawe zabawy, przypadające na ten czas.
Tego wieczora bliźniaczki Ackerson zamknęły drzwi do pokoju i zaprosiły Laurę, aby przyłączyła się do nich. Zasiadły na wyleniałym, kasztanowym dywanie, w kręgu, i dzieliły się sekretami.
Czwarta koleżanka – dziwna, cicha, delikatna blondynka o imieniu Tammy – nie chciała się do nich przysiąść. Z poduszkami upchanymi pod plecy siedziała na łóżku, czytając książkę, z zajęciem obgryzając przy tym paznokcie.
Laura z miejsca polubiła Thelmę i Ruth Ackerson. Właśnie skończyły dwanaście lat, były więc młodsze od niej tylko o parę miesięcy. Jak na swój wiek były bardzo mądre. Zostały osierocone w wieku dziewięciu lat i od tej pory żyły w przytułku. Znalezienie rodziców, którzy byliby gotowi adoptować dzieci w ich wieku, nie było łatwe, tym bardziej że bliźniaczki były zdecydowane się nie rozłączać.