– Ale dlaczego? – spytała Laura.
Ruth i Thelma dokonały kolejnej wymiany swoich specjalnych spojrzeń, dzięki którym zdawały się podejmować decyzję w danej sprawie bez słów, w przeciągu jednej, dwóch sekund. Ruth, wzdychając, wyjaśniła:
– No wiesz, Tammy chce takiego kontaktu, bo… jej ojciec nauczył ją tego chcieć.
Laura była wstrząśnięta.
– Jej własny ojciec?
– Nie wszystkie dzieci u McIlroya są sierotami – mówiła Thelma. – Niektóre są tu, bo ich rodzice popełnili przestępstwa i poszli do więzienia. A inne były dręczone przez swoich starych fizycznie albo… seksualnie.
Ożywcze powietrze, płynące przez otwarte okno, było prawdopodobnie tylko o jeden albo dwa stopnie zimniejsze niż wtedy, kiedy zasiadały w kółko na podłodze, ale Laurze wydało się, że to chłodny, późnojesienny wiatr tajemniczym sposobem przeskoczył w czasie kilka miesięcy i wślizgnął się w sierpniową noc.
Odezwała się:
– Ale, tak naprawdę, to Tammy tego nie lubi?
– Nie, nie sądzę – powiedziała Ruth – ale ona tak…
– …musi – dokończyła Thelma. – Nie może sobie z tym poradzić. Jest pokręcona.
Milczały wszystkie, myśląc o rzeczach, przed którymi myśl staje bezradna i w końcu Laura powiedziała:
– Dziwne i… takie smutne. Nie dałoby się z tym skończyć? Nie mogłybyśmy powiedzieć o Sheenerze pani Bowmaine albo innej wychowawczyni?
– To nic by nie dało – powiedziała Thelma. – Węgorz wyparłby się. Tammy też by się wyparła, a my nie mamy żadnych dowodów.
– Ale jeżeli on napastował nie tylko ją, to jedna z tych pozostałych…
Ruth potrząsnęła głową.
– Większość przeniesiono do domów opieki społecznej, do rodzin zastępczych albo wróciły do swoich rodzin. Te dwie czy trzy, które tu zostały… no cóż, albo są takie jak Tammy, albo śmiertelnie boją się Węgorza, za bardzo, żeby pisnąć choć słówko.
– A poza tym dorośli nie chcą nic wiedzieć, nie chcą mieć z tym do czynienia – wyjaśniła Thelma. – Wyszliby na głupców, gdyby się okazało, że dopuścili, żeby się to działo pod ich nosem. A poza tym, kto wierzy dzieciom?
Thelma zaczęła parodiować panią Bowmaine, uchwyciła nutę fałszu w jej głosie tak doskonale, że Laura od razu rozpoznała, o kogo chodzi:
– Och, moja droga, to są okropne, kłamliwe istoty. Hałaśliwe, kłótliwe, uciążliwe małe potwory, zdolne dla samej przyjemności zniszczyć reputację panu Sheenerowi. Gdyby tak dało się im wstrzyknąć środki uspokajające, powiesić na hakach i podawać pokarm dożylnie, o ileż skuteczniejszy byłby nasz system, moja droga – i o ileż większy byłby z tego pożytek dla nich samych.
– I wtedy Węgorz byłby oczyszczony z podejrzeń – powiedziała Ruth – wróciłby tu i znalazł sposób, abyśmy zapłaciły za oskarżenie go. Już raz tak było z jednym perwersem, który tu pracował, z facetem, którego nazywałyśmy Łasica Fogel. Biedny Denny Jenkins…
– Denny doniósł na Łasicę Fogla; powiedział pani Bowmaine, że Łasica napastował jego i dwóch innych chłopców. Fogla zawiesili. Ale ci dwaj nie potwierdzili opowieści Denny’ego. Bali się Łasicy… a równocześnie tkwiła w nich ta chorobliwa potrzeba akceptacji. Kiedy Bowmaine i jej zespół przesłuchiwali Denny’ego…
– Walcowali go – wpadła w gniew Ruth – zadawali podchwytliwe pytania, aby złapać go w pułapkę. Pomieszało mu się, zaczął sam sobie zaprzeczać, więc powiedzieli, że to wszystko zmyślił.
– A Fogel wrócił do pracy – powiedziała Thelma.
– Odczekał – dodała Ruth – a potem znalazł sposób, żeby zatruć Denny’emu życie. Dręczył go bez przerwy, aż kiedyś… Denny po prostu zaczął krzyczeć i nie mógł przestać. Lekarz dał mu zastrzyk, a potem go zabrali. Powiedzieli, że ma zaburzenia emocjonalne. – Była bliska płaczu. – Nigdy już go nie zobaczyłyśmy.
Thelma położyła siostrze rękę na ramieniu. Powiedziała do Laury:
– Ruth lubiła Denny’ego. Był miły. Mały, nieśmiały, dobry… nie miał żadnych szans. Dlatego musisz być twarda wobec Węgorza. Nie może zobaczyć, że się boisz. Jakby czegoś próbował, krzycz. I kop w krocze.
Tammy wróciła z łazienki. Nie spojrzała na nie, zdjęła pantofle i wślizgnęła się pod kołdrę.
Laura, chociaż wzdrygała się na myśl, że Tammy ulega Sheenerowi, czuła wobec tej delikatnej blondyneczki bardziej współczucie niż obrzydzenie. Nic nie mogło być bardziej godne litości niż widok tej małej, samotnej dziewczynki leżącej na wąskim, zapadającym się łóżku.
Tej nocy Laura śniła o Sheenerze. Miał swoją własną głowę, ale cielsko białego węgorza. Gdziekolwiek by Laura uciekła, Sheener wślizgiwał się za nią; przeciskał się, wijąc, przez zamknięte drzwi i inne przeszkody.
2.
Po tym, co zobaczył, Stefan powrócił z głównego laboratorium instytutu do swojego biura na drugim piętrze ze zmartwiałym sercem. Usiadł przy biurku i ukrył twarz w dłoniach. Był wstrząśnięty, wściekły i przerażony.
Ten rudy skurwiel, Willy Sheener, zgwałci Laurę wielokrotnie, pobije ją i zostawi półżywą w stanie takiego szoku, że ona nigdy z tego nie wyjdzie. To nie była tylko kwestia prawdopodobieństwa, to nastąpi na pewno, jeżeli on temu nie zapobiegnie. Widział to, co już nastąpiło: pokrytą bliznami twarz Laury, zmasakrowane usta. Najgorsze z tego wszystkiego były oczy: miały płytkie, na wpół umarłe spojrzenie – spojrzenie dziecka, które nie oczekiwało już od życia radości ani nadziei.
Zimny deszcz stukał o biurowe okna. Ten głuchy odgłos rozbrzmiewał w nim echem, jakby potworności, których był świadkiem, wypaliły go do pustej skorupy.
Poprzednio, w sklepie jej ojca, uratował Laurę przed ćpunem, ale oto już pojawił się następny pedofil. Eksperymenty w instytucie między innymi nauczyły go, że przekształcanie losu nie jest rzeczą łatwą. Przeznaczenie dąży do przywrócenia tego kształtu, jaki miało posiadać. Być może gwałt i psychiczne zniszczenie były tak trwałą częścią losu Laury, że nie będzie w stanie im zapobiec i nastąpią one wcześniej czy później. Może nie zdoła uratować jej przed Willym Sheenerem albo jeżeli nawet pokrzyżuje mu szyki, inny gwałciciel wkroczy w życie dziewczynki. Ale musi spróbować.
Te na wpół umarłe, pozbawione radości oczy…
3.
W Domu McIlroya przebywało siedemdziesięcioro sześcioro dzieci; żadne z nich nie ukończyło trzynastego roku życia. Po przekroczeniu tej granicy wieku przenoszono je do Caswell Hall w Anaheim. Ponieważ w wykładanej dębową boazerią jadalni u McIlroya mieściła się tylko czterdziestka, posiłki wydawano na dwie zmiany. Laura, wraz z bliźniaczkami Ackerson, była w drugiej.
Pierwszego ranka w przytułku, stojąc między Thelmą a Ruth w kolejce po posiłek, Laura spostrzegła, że jednym z czterech wydających jest Willy Sheener. Pilnował, żeby nie zabrakło mleka i szczypcami nakładał bułeczki na tacki.
Laura przesuwała się w kolejce, a Węgorz poświęcał jej więcej uwagi niż dzieciom, które akurat obsługiwał.
– Nie daj się speszyć – szeptała Thelma.
Laura mężnie usiłowała wytrzymać spojrzenie Sheenera – i zawarte w nim wezwanie. Ale to ona pierwsza spuściła wzrok. Kiedy dotarła do jego stanowiska, powiedział:
– Dzień dobry, Lauro – i położył na jej tacce słodką bułeczkę, wyjątkową bułeczkę, którą dla niej zachował. Była dwa razy większa od pozostałych i miała więcej jagód i lukru.
We czwartek, po trzech pełnych dniach pobytu w przytułku, Laura przemęczyła się na spotkaniu, typu jak-ci-się-u-nas-podoba, z panią Bowmaine. Odbyło się ono w biurze wychowawczyni na parterze. Etta Bowmaine była tęga, a jej garderoba zawierała wyłącznie pozbawione wdzięku sukienki z drukowanych tkanin w kwiatowe wzory. Wypowiadała wytarte zwroty i komunały z tą rozlewną nieszczerością, którą tak doskonale parodiowała Thelmą. Zadawała masę pytań i w zasadzie nie oczekiwała na nie rzetelnych odpowiedzi. Laura naopowiadała, jak szczęśliwa jest u McIlroya, i kłamstwa te wprawiły panią Bowmaine w zachwyt.