…teraz ciężarówka odbiła się od ich wozu; krwawiąca kobieta wpadła z powrotem do kabiny i wolno ześlizgująca się, ale nadal pozbawiona kontroli zniszczona ciężarówka obróciła się o trzysta sześćdziesiąt stopni w niesamowitym, pełnym gracji śmiertelnym pas i przesuwając się wzdłuż wzgórza, a zarazem w poprzek pokrytej śniegiem nawierzchni, przez dalsze pobocze, przez nie strzeżony brzeg, w pustkę, w dół, w niewidzialne – zniknęła.
Chociaż horror zginął jej sprzed oczu, Laura zasłoniła twarz obydwiema rękami, może usiłując nie widzieć wywołanego przez wyobraźnię widoku ciężarówki niosącej swych pasażerów w dół skalnej, nieomal ogołoconej z drzew przepaści, walącej się w obrotach poprzez setki stóp. Kierowca i jego towarzyszka nie będą już żyli w chwili zetknięcia się z dnem urwiska. Nawet szalejący wiatr nie był w stanie zagłuszyć huku uderzeń ciężarówki o wystające skały. Ale w ciągu sekundy hałas tego gwałtownego upadku rozpłynął się i jedynym dźwiękiem było szaleńcze zawodzenie wiatru.
Oszołomieni, podtrzymując się wzajemnie, ześlizgnęli się w dół stoku na pobocze szosy, pomiędzy dżipa a blazera, na miejsce, w którym kawałki szkła i metalu pokryły śnieżną powierzchnię. Pióropusz dymu unosił się spod blazera, gorący płyn chłodniczy wyciekał na zamarznięty grunt, a zniszczony samochód trzeszczał pod ciężarem śniegowego pojazdu wbitego w jego maskę.
Chris łkał. Laura wyciągnęła do niego ręce. Objął ją, a ona podniosła go i ściskała, kiedy szlochał w jej kark.
Oszołomiony Danny zwrócił się do ich wybawcy.
– Kim… kim, w imię Boże, jesteś?
Laura patrzyła na swego obrońcę, nie mogąc poradzić sobie z faktem, że naprawdę tu stoi. Nie widziała go od ponad dwudziestu lat, od chwili, kiedy miała dwunasty rok, tego dnia na cmentarzu, gdy dostrzegła, jak spod kępy wawrzynów obserwował pochówek ojca. A z bliska nie widziała go prawie dwadzieścia pięć lat, od dnia, kiedy w sklepie jej ojca zabił tamtego ćpuna. Kiedy nie udało mu się uratować jej przed Węgorzem i kiedy zostawił ją samą, żeby sobie z tym poradziła, zaczęła tracić w niego wiarę, a wątpliwości wzmocnił fakt, że nie zrobił też nic, aby uratować Ninę Dockweiler – lub Ruthie. Minęło tyle czasu, że stał się tylko senną marą, bardziej wyobrażeniem niż realnością. W ciągu ostatnich paru lat nie myślała o nim wcale; straciła wiarę w niego tak samo, jak Chris obecnie tracił wiarę w Świętego Mikołaja. Dalej przechowywała list, który po śmierci ojca zostawił na jej biurku. Ale już dawno temu przekonała samą siebie, że tak naprawdę to nie napisał go jej czarodziejski obrońca, ale, być może, przyjaciele jej ojca, Cora albo Tom Lance. Teraz ponownie uratował ją w cudowny sposób i Danny w imię Boga zaklinał go, by powiedział, kim jest – a to samo chciała wiedzieć również ona.
Najdziwniejsze, że wyglądał tak samo, jak wtedy, kiedy zastrzelił ćpuna. Dokładnie tak samo. Rozpoznała go od razu, choć przeminął taki szmat czasu, bo nie postarzał się. Ciągle sprawiał wrażenie, że jest w połowie albo w drugiej połowie czwartej dziesiątki. Nie do wiary, lata nie pozostawiły na nim śladu, żadnego pasemka siwizny na szarych włosach, zmarszczek na twarzy. Chociaż tego krwawego dnia w sklepie był w wieku jej ojca, teraz należał do jej pokolenia lub był niewiele starszy.
Zanim mężczyzna zdołał odpowiedzieć na pytanie Danny’ego albo znaleźć sposób, aby uniknąć odpowiedzi, jakiś samochód pojawił się na szczycie wzgórza i zaczął posuwać się ku nim. Był to staromodny typ pontiaca, zaopatrzony w dźwięczące na nawierzchni łańcuchy śnieżne. Kierowca widocznie dostrzegł zniszczenia dżipa i blazera i zauważył ciągle świeże ślady poślizgu ciężarówki, nie zatarte jeszcze przez wiatr i śnieg, bo zwolnił – przy redukcji biegów śpiew łańcuchów śnieżnych przeszedł w grzechot – i przejechał w poprzek szosy na południową jej stronę. Zamiast jednak wjechać na pobocze i zupełnie wyłączyć się z ruchu, samochód jechał dalej w kierunku północnym, ale po niewłaściwej stronie drogi, i zatrzymał się zaledwie piętnaście stóp od nich, w pobliżu tylnego zderzaka dżipa. Z rozmachem otwarły się drzwi pontiaca i wysiadł kierowca – wysoki mężczyzna ubrany na czarno. Trzymał w ręku przedmiot, który zbyt późno Laura zidentyfikowała jako pistolet maszynowy.
– Kokoschka! – krzyknął jej obrońca.
W tej samej chwili, w której padło jego imię, Kokoschka otworzył ogień.
Choć od czasu Wietnamu minęło już piętnaście lat, Danny zareagował instynktem żołnierza. Kiedy kule odbiły się od czerwonego dżipa i blazera, przed i za nimi, złapał Laurę, popychając ją i Chrisa na ziemię między dwoma pojazdami.
Kiedy Laura padała poniżej linii ognia, zobaczyła, jak Danny dostaje kule w plecy. Został trafiony raz, może dwa razy, a ona gwałtownie szarpnęła się, jakby to ją trafiły kule. Danny padł na kolana przed maską blazera.
Laura krzyknęła rozpaczliwie; trzymając jedną ręką Chrisa, drugą wyciągnęła do męża.
Jeszcze żył i próbował przesunąć się ku niej na kolanach. Jego twarz miała kolor padającego wokół nich śniegu. Ogarnęło ją dziwne i straszliwe uczucie, że spogląda raczej w oblicze ducha niż w twarz żyjącego człowieka.
– Wejdź pod dżipa – powiedział Danny, odpychając jej rękę. Miał niski, chrapliwy głos, jakby coś pękło mu w gardle. – Szybko!
Jedna z kul przeszyła go na wylot. Świeża krew płynęła z przodu jego niebieskiej, pikowanej, narciarskiej kurtki.
Kiedy zawahała się, podciągnął się na rękach i kolanach i popchnął ją ku stojącemu o kilka stóp dalej dżipowi.
Następna głośna seria z pistoletu maszynowego zaterkotała w powietrzu.
Bandyta bez wątpienia posuwa się ostrożnie do przodu, ku frontowi dżipa, i wymorduje ich, jeśli będą się tu kryć. Ale nie mieli gdzie uciekać. Gdyby pobiegli w górę stoku, ku drzewom, skosi ich seria, zanim skryją się bezpiecznie w lesie; jeżeli spróbują przebiec drogę, zastrzeli ich, nim dotrą na drugą stronę – zresztą po drugiej stronie czekała na nich tylko przepaść. Biegnąc pod górę, będą zbliżać się ku niemu, biegnąc na dół, odsłonią plecy, tym bardziej wystawiając się na strzał.
Zagrzechotał automat. Posypały się szyby. Kule przebiły karoserię z twardym „pąąg-tąąg”.
Czołgając się ku przodowi dżipa i ciągnąc za sobą Chrisa, Laura zobaczyła, jak jej obrońca wślizguje się w wąski przesmyk między pojazdem a pokrytym sprasowanym śniegiem stokiem. Przykucnął obok zderzaka, poza polem widzenia człowieka, którego nazwał Kokoschka. W tym momencie zagrożenia nie wyglądał już czarodziejsko, nie był aniołem stróżem, ale zwykłym człowiekiem. W istocie wcale nie był wybawcą, lecz posłańcem śmierci, bo to jego obecność ściągnęła tutaj zabójcę.
Wobec nalegań Danny’ego wślizgnęła się pod dżipa. Chris wślizgnął się tam również; nie płakał już, nie chcąc, żeby tata pomyślał, że się boi. Nie widział, jak jego ojciec dostał kulę, bo twarz miał wtedy wtuloną w kurtkę na piersiach Laury. Wpełzanie pod dżipa nie miało sensu; Kokoschka i tak ich znajdzie. Nie mógł być aż tak głupi, żeby nie zajrzeć pod dżipa, kiedy nie mogli przecież uciec gdzie indziej, więc najwyżej zyskali w ten sposób trochę czasu, zaledwie kilka minut.
Kiedy już cała była ukryta pod dżipem, przyciągnąwszy do siebie Chrisa, aby dostarczyć mu tyle dodatkowej osłony, ile mogło dać jej ciało, usłyszała, że Danny odzywa się sprzed samochodu:
– Kocham cię.
Przeszył ją dotkliwy ból, gdyż uświadomiła sobie, że te dwa krótkie słowa są również słowami pożegnania.