– Hej, Shane, zgadnij, co się stało? Poznałam Paula McCartneya! Był w LA obgadać kontrakt na płytę i wpadliśmy na siebie na przyjęciu w piątek wieczór. W chwili, kiedy go zobaczyłam, miał w ustach przystawkę i okruszki na wardze, powiedział mi „cześć” i był cudowny. Mówił, że widział moje filmy, podobały mu się i gadaliśmy – uwierzysz – gadaliśmy ze dwadzieścia minut, a potem zaczęła się najdziwniejsza sprawa.
– Odkryłaś, że rozebrałaś go w trakcie rozmowy.
– No, wygląda dalej pysznie, wiesz, ciągle ta twarz cherubinka, na widok której mdlałyśmy dwadzieścia lat temu, ale teraz jest pełna doświadczenia, trés wyrafinowana, z tym chwytającym za serce smutkiem w oczach. Był wyjątkowo zabawny i czarujący. Na początku może i chciałam ściągnąć mu spodnie, taak, i nareszcie spełnić tamte marzenia, ale im dłużej rozmawialiśmy, tym mniej wydawał się boski a tym bardziej ludzki i po chwili mit wyparował i był tylko bardzo miłym, atrakcyjnym panem w średnim wieku. Co o tym myślisz?
– A co mam myśleć?
– Nie wiem – powiedziała Thelma. – Jestem trochę wytrącona z równowagi. Czy żywa legenda nie powinna wprawiać cię w osłupienie trochę dłużej niż dwadzieścia minut po tym, jak ją spotkałaś? Teraz spotykam dużo sław i żadna nie okazała się bogiem, ale jednak to był McCartney.
– Jeżeli chcesz wysłuchać mojej opinii, to fakt, że tak szybko przestał być mityczną postacią, wcale nie świadczy źle o nim, natomiast bardzo dobrze o tobie. Osiągnęłaś nowy stopień dojrzałości, Ackerson.
– Czy to znaczy, że muszę zrezygnować z oglądania w sobotnie ranki starych slapsticków z Trzema Ofermami?
– Ofermy są dozwolone, ale obrzucanie tortami to rozdział już zamknięty, przeszłość.
Kiedy dziesięć po ósmej Thelma odłożyła słuchawkę, Laura czuła się już nieco lepiej, więc przerzuciła się od ponuro-gorzkiej książki do opowieści o Sir Tommym Żabie. Napisała zaledwie dwa akapity dziecięcej opowiastki, kiedy noc rozjaśnił błysk na tyle jaskrawy, aby obudzić straszliwe myśli o zagładzie nuklearnej. Towarzyszący mu grzmot wstrząsnął domem od dachu po fundamenty, jakby potężna kula do wyburzania walnęła w jedną ze ścian. Zerwała się na równe nogi, tak zaskoczona, że nawet nie wcisnęła „save” na klawiaturze komputera. Drugi błysk przeszył noc, rozżarzając okna jak ekrany telewizorów, a grzmot, który po nim nastąpił, był głośniejszy od poprzedniego.
– Mamo!
Obróciła się i w drzwiach zobaczyła Chrisa.
– W porządku – powiedziała.
Podbiegł do niej. Siadła na fotelu ze sprężynującym oparciem i wzięła go na kolana.
– Wszystko w porządku. Nie bój się, kochanie.
– Ale nie pada deszcz – powiedział. – Dlaczego grzmi tak głośno, jeśli nie pada deszcz?
Na zewnątrz niewiarygodne serie błyskawic i zlewających się ze sobą grzmotów trwały prawie przez minutę, po czym ustały. Potęga, która ujawniła się w trakcie tych zjawisk, była tak wielka, że Laura wyobraziła sobie, jak rankiem ujrzą porozrzucane po ziemi kawały nieba, spoczywające niczym skorupy jakiegoś gigantycznego jaja.
Zanim Stefan o pięć minut oddalił się od polany, był zmuszony stanąć i oprzeć się o gruby pień sosny, której gałęzie wyrastały tuż nad jego głową. Ból wyciskał z niego strumienie potu, a jednak drżał na ostrym styczniowym mrozie. Zbytnio kręciło mu się w głowie, aby mógł iść dalej, a równocześnie obawiał się usiąść, bo wiedział, że wtedy zapadnie w wieczny sen. Mając nad sobą opadające gałęzie mamuciej sosny, otulające go zewsząd, czuł się jak ukryty pod połami wielkiej czarnej szaty śmierci, spod której może się już nigdy nie wychylić.
Przed położeniem Chrisa do łóżka przygotowała lody z migdałami i syropem czekoladowym. Zjedli je przy kuchennym stole i przygnębienie chłopca zdawało się ustępować. Być może zakończenie tej smutnej rocznicy w sposób tak dramatyczny, przedziwnym fenomenem natury, zamiast rozmyślać o śmierci kazało mu podziwiać cuda życia. Mówił z przejęciem o oglądanym tydzień temu starym filmie Jamesa Whale, w którym piorun w laboratorium doktora Frankensteina spłynął w dół po sznurze od latawca, o piorunie, który wystraszył Kaczora Donalda w kreskówce Disneya i o burzliwej nocy w filmie „101 dalmatyńczyków”, podczas której Cruella De Mon dybała na życie tytułowych szczeniaków.
Do chwili, w której go otuliła i pocałowała na dobranoc, zdołał się rozchmurzyć i zapadł w sen z uśmiechem – a przynajmniej z półuśmiechem, który zastąpił wyraz przygnębienia, malujący się na jego buzi przez cały dzień. Chociaż nie był już wystraszony i jej obecność nie była niezbędna, siedziała na krześle przy jego łóżku, aż zapadł w sen. Została po prostu dlatego, że chciała na niego popatrzeć, potrzebowała tej chwili spędzonej razem z nim.
Wróciła do gabinetu o wpół do dziesiątej, zanim jednak podeszła do zestawu komputerowego, zatrzymała się przy oknie, patrząc na pokryty śniegiem frontowy trawnik i wstęgę żwirowanego podjazdu prowadzącego do drogi stanowej, a także wyżej, na bezgwiezdne niebo. Coś w tych wyładowaniach zaniepokoiło ją. Nie to, że były tak dziwne, że stanowiły potencjalne zagrożenie, ale że niespodziewany, prawie nadnaturalny pokaz ich potęgi był w pewien sposób… znajomy. Wydawało się jej, że przypomina sobie podobną burzliwą feerię, oglądaną przy innej okazji, ale nie mogła sobie przypomnieć kiedy. To było niesamowite wrażenie, jak dejá vu, i nie chciało zniknąć.
Weszła do głównej sypialni i sprawdziła na tablicy kontrolnej, umieszczonej w szafie ściennej, sprawność całego obwodu alarmowego, idącego przez wszystkie okna i drzwi. Spod łóżka wyciągnęła uzi z przedłużonym magazynkiem, zawierającym sto importowanych, lekkich, odlanych ze stopu naboi. Zabrała broń do gabinetu i położyła ją obok krzesła na podłodze.
Już miała usiąść, kiedy błyskawica znów rozerwała niebo, przyprawiając ją o nagły przestrach, i zaraz po niej nastąpił tak potworny huk grzmotu, jakby wyładowanie nastąpiło za jej plecami. Następny piorun, i dalszy, i jeszcze jeden – zagorzały w oknach jak tłum szyderczych, widmowych twarzy ukształtowanych ze świecącej ektoplazmy.
Kiedy niebo drżało pod wpływem sypiących iskrami pęknięć, Laura szybko przeszła do pokoju Chrisa, aby go uspokoić. Ku jej zdziwieniu, chociaż pioruny i gromy były znacznie gwałtowniejsze niż poprzednio, chłopiec nie obudził się; być może dlatego, iż łoskot stał się częścią jakiegoś snu o dalmatyńczykach, przeżywających niezwykłe przygody podczas burzliwej nocy.
Znowu nie spadła ani kropla deszczu.
Błyskawice i gromy ustąpiły, ale obawa zadomowiła się w niej na dobre.
Dostrzegł w ciemności dziwne, czarne jak heban kształty: istoty, które przemykając się między drzewami świdrowały go oczami ciemniejszymi niż kolor ich ciał. Chociaż niepokoiły go, jednak wiedział, że nie są realne, że to tylko fantomy spłodzone przez jego coraz bardziej oszołomiony umysł. Parł naprzód – mimo zewnętrznego zimna, wewnętrznego żaru, kłujących igieł sosnowych, ostrych kolców jeżyn i zlodowaciałego podłoża, które czasem kołysało mu się pod nogami, a czasem zaczynało się obracać jak płyta gramofonowa. Ból w barku i piersi był tak intensywny, że osaczały go deliryczne obrazy szczurów wgryzających mu się od wewnątrz w ciało, choć nie mógł zrozumieć, jak się tam dostały.
Po co najmniej godzinnej wędrówce – wydało mu się, że minęło więcej godzin, że minęły nawet całe dni, ale nie mogły to być dni, ponieważ słońce jeszcze nie wzeszło – dotarł do skraju lasu i na dalekim krańcu półakrowego ośnieżonego stoku zobaczył dom. Niewyraźne światło sączyło się bocznymi szparami z zasłoniętych żaluzjami okien.