Stał nie wierząc własnym oczom. W pierwszej chwili był przekonany, że dom nie jest bardziej realny niż widmowe postaci towarzyszące mu w lesie. Potem ruszył w kierunku tego mirażu – na wypadek, gdyby jednak okazało się, że nie jest to wizja spłodzona przez gorączkę.
Kiedy zrobił zaledwie parę kroków, światło błyskawicy smagnęło noc, raniąc niebo – i bat nie przestawał trzaskać, i zdawało się, że za każdym razem przejmuje go coraz potężniejsza dłoń.
Cień Stefana podskakiwał i wił się na otaczającym go śniegu, choć strach na chwilę sparaliżował jego ruchy. Czasem miał dwa cienie, bo pioruny oświetlały jego sylwetkę równocześnie z dwóch stron. Doskonale tresowane myśliwskie bestie runęły już za nim po Piorunowej Drodze, zdecydowane przeciąć jego szlak, zanim będzie miał szansę ostrzec Laurę.
Obejrzał się na drzewa, spomiędzy których się wyłonił. Pod niebem migającym światłem niczym stroboskop, zielone drzewa zdawały się rzucać ku niemu, cofać i rzucać powtórnie. Myśliwych nie było.
Kiedy błyskawice znikły, potoczył się znowu w stronę domu. Dwukrotnie upadł i podniósł się z wysiłkiem. Szedł dalej, choć bał się, że gdy znowu upadnie, nie znajdzie siły, aby wstać lub zawołać wystarczająco głośno, by go usłyszano.
Patrząc na ekran komputera i usiłując myśleć o Sir Tommym Żabie, a zamiast tego myśląc o piorunach, Laura nagle przypomniała sobie, kiedy poprzednio widziała burzowe niebo oświetlone w tak nadprzyrodzony sposób: właśnie tego dnia, w którym ojciec po raz pierwszy opowiedział jej o Sir Tommym, tego dnia, w którym ćpun wszedł do sklepu spożywczego i kiedy mając osiem lat po raz pierwszy zobaczyła swojego obrońcę.
Wyprostowała się na krześle.
Serce zaczęło jej bić mocno, coraz mocniej, jak młot.
Gromobicie o tak niezwykłej sile oznaczało kłopoty specyficznego rodzaju – kłopoty dla niej. Nie mogła sobie przypomnieć, czy pioruny biły w dniu, kiedy zginął Danny lub kiedy jej obrońca pojawił się na cmentarzu podczas pogrzebu ojca, ale z absolutną, choć niewytłumaczalną pewnością wiedziała, że fenomen, z jakim miała do czynienia tej nocy, niesie jej straszliwe przesłanie – jest to znak i do tego zły znak.
Złapała uzi i zrobiła obchód górnej części domu, sprawdzając okna, zaglądając do Chrisa, upewniając się, że wszystko jest tak, jak być powinno. Potem pospieszyła na dół, aby sprawdzić pomieszczenia na parterze.
Kiedy weszła do kuchni, coś stuknęło o tylne drzwi. Wydając ostry krótki krzyk lęku błyskawicznie obróciła się w tym kierunku, podnosząc uzi, i niewiele brakowało, by pociągnęła za spust.
Ale to nie był dźwięk świadczący o tym, że ktoś włamuje się do domu. Było to niegroźne, głuche stuknięcie, niewiele głośniejsze od pukania; powtórzyło się dwukrotnie. Wydało się jej, że słyszy również głos słabo wołający jej imię.
Cisza.
Zbliżyła się do drzwi i przez blisko trzydzieści sekund nadsłuchiwała.
Nic.
Drzwi zapewniały wysoki stopień bezpieczeństwa. Był to model ze stalowym rdzeniem wprasowanym pomiędzy dwie dwucalowe dębowe płyty, tak że mogła nie obawiać się postrzelenia przez bandytę stojącego na zewnątrz. Ale zawahała się przed podejściem i zerknięciem przez wizjer, bo obawiała się ujrzeć jakieś oko przyciśnięte z tamtej strony i próbujące zajrzeć do niej. Kiedy w końcu zebrała się na odwagę, wizjer ukazał szerokokątny obraz patio, na którego betonowej podłodze leżał mężczyzna z rękami rozrzuconymi na boki, jakby po zastukaniu do drzwi upadł na wznak.
Pułapka, pomyślała. Pułapka, oszustwo.
Zapaliła światło nad wejściowymi drzwiami i podeszła na palcach do okna zakrytego żaluzją levelor. Ostrożnie odchyliła jedną z metalowych listew. Człowiekiem na betonie był jej obrońca. Buty i spodnie miał pokryte śniegiem. Ubrany był w coś, co wyglądało na kitel laboratoryjny, na froncie którego widniała plama krwi.
O ile mogła to dostrzec z okna, nikt nie krył się na patio ani na trawniku poza nim, ale musiała wziąć pod uwagę możliwość, że ktoś podrzucił tu jego ciało jako przynętę. Ktoś mógł chcieć – wywabić ją z domu. Otwarcie drzwi w nocy, w takiej sytuacji, byłoby lekkomyślnością.
Niemniej jednak nie mogła go tam zostawić. Nie swego obrońcę. Zwłaszcza jeżeli był ranny czy umierający.
Przycisnęła guzik wyłączający alarm przy drzwiach, odsunęła rygle i z gotowym do strzału uzi niechętnie wyszła w zimową noc. Nikt do niej nie strzelał. Na trawniku, słabo oświetlonym poblaskiem idącym od śniegu, na całym obszarze ciągnącym się aż do lasu, nikt się nie poruszył.
Podeszła do swego obrońcy, uklękła przy nim i poszukała pulsu. Żył. Podniosła mu powiekę. Był nieprzytomny. Rana – wysoko, po lewej stronie klatki piersiowej – wyglądała poważnie, ale w tym momencie raczej nie krwawiła.
Treningi z Henrym i własne ćwiczenia fizyczne ogromnie ją wzmocniły, ale nie była wystarczająco silna, żeby podnieść rannego mężczyznę jedną ręką. Oparła uzi o drzwi i okazało się, że nie potrafi unieść go nawet dwiema rękami. Ruszanie tak ciężko rannego człowieka było niebezpieczne, ale bardziej niebezpieczne było pozostawienie go tu w tę zimną noc, zwłaszcza kiedy prawdopodobnie ktoś go ścigał. Udało jej się w połowie go wnieść, a w połowie zaciągnąć do kuchni, gdzie ułożyła go na podłodze. Z ulgą sięgnęła po uzi, zamknęła drzwi i włączyła z powrotem alarm.
Był zastraszająco blady i lodowato zimny, więc koniecznie musiała zdjąć mu pokryte śniegiem buty i skarpetki. Zanim poradziła sobie z jego lewą nogą i zaczęła rozwiązywać sznurówki przy prawej, zamamrotał coś w obcym języku. Słowa tak zlewały się ze sobą, że nie mogła ustalić, jaki to język, a po angielsku bredził coś o materiałach wybuchowych, bramie i widmach pomiędzy drzewami.
Chociaż wiedziała, że jest nieprzytomny i w zasadzie zupełnie niezdolny ją zrozumieć, podobnie jak i ona nie rozumiała jego bełkotu, przemawiała do niego uspokajająco:
– Spokojnie, tylko spokojnie, wszystko będzie dobrze. Jak tylko wyjmę ci nogę z tej bryły lodu, dzwonię po lekarza.
Wzmianka o lekarzu przywróciła mu na moment przytomność. Słabo uchwycił ją za ramię i objął intensywnym, pełnym lęku spojrzeniem.
– Żadnego lekarza. Wyjść… muszę wyjść…
– Nie nadajesz się do wychodzenia gdziekolwiek – powiedziała. – Chyba że do karetki, do szpitala.
– Muszę wyjść. Szybko. Przyjdą zaraz… szybko…
Sprawdziła spojrzeniem, gdzie jest uzi.
– Kto przyjdzie?.
– Mordercy – mówił natarczywie. – Zabić mnie w odwecie. Zabić ciebie, zabić Chrisa. Nadchodzą. Już.
W tym momencie w jego oczach i głosie nie było obłędu. Jego twarz, wcześniej pozbawiona wyrazu, blada i spocona, nagle ścięła się grymasem straszliwego lęku…
Okazało się, że wszystkie ćwiczenia z bronią i treningi sztuki walki nie wyglądają już jak środki ostrożności powzięte przez histeryczkę.
– Dobrze – powiedziała – opuszczamy ten dom, ale najpierw muszę rzucić okiem na ranę i zobaczyć, czy nie trzeba jej opatrzyć.
– Nie! Zaraz. Jedźmy zaraz.
– Ale…
– Zaraz – upierał się…
W jego oczach było tyle przerażenia, że prawie uwierzyła, iż zabójcy, których się bał nie byli normalnymi ludźmi, ale stworami niezwykłego pochodzenia, demonami o bezwzględności i nieustępliwości istot pozbawionych duszy…
– W porządku – powiedziała. – Wyjeżdżamy natychmiast.