Выбрать главу

Zaterkotał pistolet automatyczny i Laura, szukając osłony, rzuciła się za lodówkę. Usiłowano rozwalić tylne drzwi seriami pocisków, ale stalowy rdzeń oparł się także i temu atakowi. Jednak drzwi trzęsły się, a kule przebiły ścianę po obu stronach wzmocnionej framugi, wyrywając otwory w gipsie.

Odezwał się drugi automat i szyby w oknach pokoju dziennego i kuchni rozprysły się. Metalowe żaluzje levelor zatańczyły w szynach. Stalowe listwy dźwięczały, kiedy przeszywały je kule i parę z nich się wygięło, ale większość strzaskanego szkła okiennego pozostała za żaluzjami, spadła na parapet, a stamtąd na podłogę. Drzwi szafek kuchennych trafianych pociskami pękały i rozpadały się, a z jednej ze ścian poleciały odłamki cegieł, pozostawiając ją porytą i pobrużdżoną. Zwisające na hakach miedziane garnki i patelnie odpowiedziały na serie całą gamą „kliink” i „pąąg”. Jedna z górnych lamp rozleciała się. Levelor przy oknie nad biurkiem został w końcu wydarty z szyn i pół tuzina pocisków rozorało drzwi lodówki, zaledwie o parę cali od niej.

Serce waliło jej jak szalone, ale przypływ adrenaliny wyostrzył jej zmysły aż do bólu. Chciała biec do stojącego w garażu dżipa i spróbować ucieczki, zanim zorientują się, co robi, ale pierwotny instynkt wojownika kazał jej zostać. Rozpłaszczyła się na ścianie lodówki, poza linią ognia, w nadziei, że nie zostanie trafiona przez rykoszet.

Kim, do cholery, jesteście? – zastanawiała się w furii.

Strzelanina ustała. Instynkt ją nie mylił; po przygotowaniu ogniowym bandyci zaatakowali bezpośrednio. Uderzyli na dom. Pierwszy wdarł się przez okno w kuchni. Wychyliła się zza lodówki i otworzyła ogień, wyrzucając go z powrotem na patio. Drugi, tak jak i pierwszy ubrany w czerń, wpadł przez rozsuwane, a roztrzaskane teraz drzwi dziennego pokoju. Dostrzegła go na sekundę przedtem, nim jemu się to udało – i obróciła uzi w jego stronę, siejąc kulami, rozwalając ekspres do kawy, wydzierając kawał ściany kuchennej przy drzwiach, ścinając go w chwili, w której podniósł i skierował broń w jej kierunku. Ćwiczyła z uzi dawno temu i zapomniała, jak wygodny był w użyciu. Zdumiewało ją to teraz, podobnie jak zdumieniem i obrzydzeniem napełniała ją konieczność zabijania, mimo że był to jedyny sposób, by nie dopuścić do zmasakrowania jej i jej dziecka. Jak haust oleistego płynu napłynęła jej do gardła fala mdłości, ale powstrzymała ją. Trzeci mężczyzna wdarł się do pokoju dziennego; była gotowa zabić również i jego, zabić setkę takich jak on bez względu na obrzydzenie, jakie przy tym czuła, ale gdy zobaczył, jak pada jego towarzysz, rzucił się błyskawicznie do tyłu, poza linię strzału.

Teraz do dżipa.

Nie wiedziała, ilu zabójców jest na zewnątrz; może było tylko trzech: dwóch, których zabiła, i jeden wciąż żywy; może czterech albo dziewięciu czy stu, ale niezależnie od tego, ilu ich było, nie oczekiwali, że spotkają się z tak śmiałą odpowiedzią, a na pewno nie z taką siłą ognia, wykluczone, nie ze strony kobiety i małego dziecka, a wiedzieli przecież, że jej obrońca jest ranny i bezbronny. Więc w tej chwili są ogłupiali i zaczynają rozglądać się za jakąś osłoną, oceniają sytuację i planują następny ruch. To może być jej pierwsza i ostatnia szansa, aby uciec dżipem. Pędem przebiegła przez pralnię do garażu.

Zobaczyła, że Chris już zapalił silnik – zapewne wtedy, gdy usłyszał strzały. Niebieskie kłęby spalin waliły z rury wydechowej. Kiedy biegła do samochodu, drzwi garażu zaczęły się podnosić – Chris musiał otworzyć je pilotem w chwili, gdy ją zobaczył.

Kiedy znalazła się za kierownicą, drzwi garażu były otwarte w jednej trzeciej. Wrzuciła bieg.

– Na dół!

Chris momentalnie usłuchał, ześlizgując się po siedzeniu poniżej poziomu okien. Laura puściła hamulce. Wbiła pedał gazu w podłogę. Zdzierając gumy o beton, z rykiem silnika wypadła w noc, mijając zaledwie o cal lub dwa podnoszące się wciąż drzwi i odrywając antenę.

Choć wielkie opony dżipa nie były zaopatrzone w łańcuchy śnieżne, miały jednak gruby zimowy bieżnik. Wryły się w zamarznięte błoto i żwir, tworzące nawierzchnię podjazdu, bez kłopotu łapiąc zaczepność, miotając szrapnele kamieni i lodu.

Z jej lewej strony w odległości czterdziestu czy pięćdziesięciu stóp pojawiła się postać mężczyzny w czerni, który biegł przez frontowy trawnik, wyrzucając fontanny śniegu. Sylwetka była tak niewyraźna, że mogła być tylko cieniem, gdyby nie to, że mimo wycia silnika usłyszała miarowy szczęk automatycznej broni. Pociski walnęły obok dżipa i tylne okienko rozleciało się, ale bliższe pozostało nietknięte. Odjechała z rosnącą szybkością, wychodząc poza zasięg kul i po paru sekundach znalazła się już w bezpiecznej odległości. Wiatr gwizdał przez zbitą szybę. Modliła się, żeby opony pozostały całe, słysząc, jak coraz więcej pocisków uderza o karoserię, ale może to tylko hałasował żwir i lód, wymiatany spod kół dżipa.

Kiedy dotarła do drogi stanowej na końcu podjazdu, była pewna, że znalazła się poza ich zasięgiem. Gdy zahamowała ostro, aby zakręcić w lewo, zerknęła we wsteczne lusterko i zobaczyła, hen daleko, w otwartych drzwiach garażu, świecącą parę reflektorów samochodowych. Zabójcy nie przyjechali wozem – Bóg jeden wie, jak podróżowali, może za pomocą tych dziwnych pasów – a teraz skorzystali z jej mercedesa, aby ich ścigać.

Zamierzała wjechać na drogę stanową i skręcić w lewo, przejechać Running Springs, minąć zakręt przy Lake Arrowhead, wjechać na autostradę i kierować się do miasta San Bernardino, gdzie było dosyć ludzi, aby zapewnić im bezpieczeństwo, gdzie ubrani na czarno mężczyźni z automatami nie mogliby jej tropić tak otwarcie i gdzie znalazłaby opiekę lekarską dla swojego obrońcy. Ale kiedy zobaczyła za sobą reflektory, zareagowała pod wpływem wrodzonego instynktu przeżycia: wbrew planom skręciła w prawo, zmierzając w kierunku wschodnio-północno-wschodnim, do Big Bear Lake.

Gdyby skręciła w lewo, dojechaliby do tego fatalnego półmilowego odcinka drogi, na którym rok temu został zamordowany Danny. Laura czuła instynktownie – z niemal zabobonną pewnością – że najbardziej niebezpiecznym miejscem na świecie jest dla nich teraz ta stroma czarna wstęga dwupasmowej drogi. Jej i Chrisowi dwukrotnie było pisane umrzeć na tym wzgórzu: po raz pierwszy, kiedy samochód Robertsonów wymknął się spod kontroli, a po raz drugi, kiedy Kokoschka otworzył do nich ogień. Czasami przychodziło jej do głowy, że los biegnie różnymi koleinami – zarówno korzystnymi, jak i złowróżbnymi – i kiedy się je zmienia, on usiłuje powrócić na te przeznaczone mu ścieżki. Choć nie istniały żadne logiczne przesłanki, że zginą, jeżeli pojadą w kierunku Running Springs, w głębi serca wiedziała, że naprawdę czeka tam na nich śmierć.

Kiedy wjechali na drogę stanową i ruszyli ku Big Bear, a wysokie zielone drzewa wyrosły po obu stronach szosy, Chris wyprostował się i spojrzał do tyłu.

– Dochodzą nas – powiedziała Laura – ale damy im radę.

– Czy to właśnie oni zabili tatę?

– Tak mi się wydaje. Wtedy nic o nich nie wiedzieliśmy, nie byliśmy przygotowani.

Mercedes był już na szosie, przeważnie ginąc im z oczu, bo jezdnia wiła się, wznosiła i opadała, a nierówności terenu i zakręty rozdzielały samochody. Wydawało się, że wóz za nimi znajduje się w odległości jakichś dwustu jardów, ale prawdopodobnie ten dystans się zmniejszał, bo mercedes miał silnik większy i potężniejszy od dżipa.

– Kim oni są? – spytał Chris.

– Nie jestem pewna, kochanie. I nie wiem też, dlaczego chcą nas skrzywdzić. Ale wiem, czym są. To zbiry, najgorsze ludzkie dno, dowiedziałam się o nich wszystkiego dawno temu w Caswell Hall i wiem, że jedyna rzecz, którą można z takimi ludźmi zrobić, to stawić im czoło, oddawać cios za cios, bo oni szanują tylko siłę.