– Byłaś dziś niesamowita, manio.
– Ty też byłeś dzielny, mały. To było bardzo sprytne, że zapaliłeś silnik dżipa, kiedy usłyszałeś strzały, i otworzyłeś drzwi garażu, kiedy siadałam za kierownicę. To nas uratowało.
Za nimi mercedes zmniejszył dystans do jakichś stu jardów. To był pożeracz przestrzeni: 420 SEL. Na szosie był nie do pobicia, dużo lepszy niż dżip.
– Doganiają nas, mamo.
– Wiem.
Zbliżając się do wschodniego brzegu jeziora, Laura zwolniła za telepiącą się półciężarówką dodge z jednym pękniętym światłem pozycyjnym i pordzewiałym zderzakiem, która zdawała się trzymać kupy wyłącznie dzięki „dowcipnym” naklejkom: HAMUJĘ DLA BLONDYNEK; WÓZ MAFII – OBSTAWA SZEFA. Rozsypywała się przy szybkości trzydziestu mil na godzinę – i tak poniżej limitu prędkości. Jeżeli Laura zawahałaby się, mercedes pokonałby dystans, a mordercy, znalazłszy się bliżej, mogliby znów użyć broni. Na tym odcinku szosy obowiązywał zakaz wyprzedzania, ale Laura widziała wystarczająco daleko drogę przed sobą, aby móc zaryzykować manewr; wysunęła się na miejsce obok rzężącego trupa, nacisnęła mocno pedał gazu, minęła go i wróciła na prawy pas. Natychmiast wyrósł przed nią buick, jadący około czterdziestu mil na godzinę – i jego minęła również w momencie, w którym droga stała się zbyt kręta, aby Mercedes mógł wyprzedzić starą półciężarówkę.
– Zostali z tyłu – powiedział Chris.
Laura rozpędziła dżipa do pięćdziesięciu mil na godzinę, co było na niektórych zakrętach niebezpieczne, choć dobrze trzymał się drogi, i zaczęła liczyć na to, że zdoła ujść pogoni. Ale droga rozdzielała się przy jeziorze i ani buick, ani stary ford nie pojechały za nią wzdłuż południowego brzegu do Big Bear City – obydwa skręciły w kierunku Fawnskin i północnego brzegu, pozostawiwszy ją na pustej szosie, samą z mercedesem, który od razu zaczął skracać dystans.
Teraz wszędzie wznosiły się zabudowania, zarówno wysoko po prawej stronie, jak i na niższym terenie schodzącym w kierunku jeziora rozciągającego się po lewej. Niektóre z nich, nie oświetlone, były prawdopodobnie wakacyjnymi domami, używanymi tylko podczas lata i zimowych weekendów, ale światła w pozostałych prześwitywały pomiędzy drzewami.
Wiedziała, że może wjechać na którykolwiek z podjazdów prowadzących do setek różnych domostw i że wszędzie tam przyjęto by ją i Chrisa. Otworzono by im drzwi bez wahania. To nie miasto; w wiejskiej atmosferze górskich okolic ludzie nie byli skłonni traktować podejrzliwie niezapowiedzianych nocnych gości.
Mercedes zbliżył się na sto jardów, a kierowca zamigał światłami, raz i jeszcze raz, jakby mówił rozradowany: „Hej, jesteśmy – Laura, dopadniemy cię! To my, straszydła, istniejemy naprawdę i nikt przed nami nie ucieknie, nikt! Jesteśmy tuż-tuż!”
Gdyby usiłowała schronić się w jednym z pobliskich domów, zabójcy poszliby jej śladem i zamordowaliby nie tylko ją i Chrisa, ale i ludzi, którzy udzieliliby im gościny. Te sukinsyny może nie śmiałyby dopaść jej w centrum San Bernardino lub Riverside albo nawet w Redlands, gdzie mogliby się spotkać z reakcją policji, ale czuliby się bezkarni wobec garstki przypadkowych widzów. Ilekolwiek by ludzi zmasakrowali, bez wątpienia uszliby przed pościgiem naciskając żółty przycisk na swoich pasach; zniknęliby, jak jej obrońca rok temu. Nie miała pojęcia, dokąd by zniknęli, ale podejrzewała, że policja nie byłaby w stanie ich tam dostać. Nie mogła narażać niewinnych ludzi, więc nie zwalniając mijała dom za domem.
Mercedes był tylko jakieś pięćdziesiąt jardów za nimi i zbliżał się szybko.
– Mamo…
– Widzę ich, kochanie.
Jechała w kierunku Big Bear City, ale na nieszczęście ta nazwa niezbyt doń pasowała. Nie tylko było mniejsze od jakiegokolwiek miasta, ale nie było nawet wsią, a ledwie osadą. Miało za mało ulic, żeby mogła ich zgubić, a miejscowa policja była zbyt nieliczna, by poradzić sobie nawet z kilkoma fanatykami obwieszonymi bronią automatyczną.
Minęło ich parę wozów zmierzających w przeciwnym kierunku. Znalazła się za innym samochodem na ich pasie: szarym volvo; wyprzedziła go na prawie pozbawionym widoczności odcinku, ale nie miała wyboru, gdyż mercedes zmniejszył odległość do czterdziestu jardów. Zabójcy minęli volvo z równą brawurą.
– Jak nasz pasażer? – spytała.
Nie rozpinając pasów Chris odwrócił się.
– Chyba nieźle, tylko że bardzo nim rzuca.
– Nic na to nie poradzę.
– Kim on jest, mamo?
– Nie wiem o nim dużo, ale jak wydostaniemy się z tego bagna, to opowiem ci to, co wiem. Nie mówiłam o tym przedtem, bo… bo nie wiedziałam, co się stanie, a chyba bałam się, że niebezpiecznie będzie, jeżeli w ogóle będziesz coś o nim wiedział. Ale gorzej chyba już być nie może, co? Więc dowiesz się, ale potem.
Zakładając, że będzie jakieś potem.
Kiedy pokonała dwie trzecie drogi wzdłuż południowego brzegu jeziora, wyciągając dżipem tyle, na ile tylko mogła się odważyć, zobaczyła przed sobą zjazd na biegnącą granią polną drogę. Prowadząca przez góry, obok szczytu Clarka, dziesięciomilowa droga ścinała trzydziesto – czy trzydziestopięciomilowy wschodni zakręt szosy stanowej nr 38, łącząc się z nią ponownie na południu, w pobliżu Barton Flats. Jak pamiętała, droga miała asfaltową nawierzchnię tylko na przestrzeni kilku mil z obydwu swych krańców, natomiast środkowy, sześcio – czy siedmiomilowy odcinek był nie utwardzony. W przeciwieństwie do dżipa mercedes nie miał napędu na obie osie i choć był wyposażony w zimowe opony, to jednak koła nie zostały zabezpieczone łańcuchami. Jadący nim mężczyźni nie mogli wiedzieć, że asfalt tej polnej drogi wkrótce ustąpi miejsca ziemnej nawierzchni porytej koleinami i miejscami powleczonej lodem, a na pewnych odcinkach pokrytej śniegiem.
– Trzymaj się! – krzyknęła do Chrisa.
Do ostatniej chwili nie używała hamulców, skręcając na idącą skrajem zbocza dróżkę tak szybko, że dżip zarzucił bokiem z piskiem torturowanych opon; zadrżał jak stary koń zmuszony do przerastającego jego siły skoku.
Mercedes lepiej wziął zakręt, mimo że jego kierowca nie wiedział przecież, co go czeka. Samochody pędziły teraz w kierunku, gdzie były wyższe wzniesienia, a krajobraz bardziej dziki. Drugi wóz zmniejszył dzielący ich dystans do około trzydziestu jardów.
Dwadzieścia pięć jardów. Dwadzieścia…
Kolczaste gałęzie błyskawic wyrosły nagle na południowej stronie nieba. Nie tak blisko jak te, które widzieli koło domu, ale wystarczająco niedaleko, aby noc zamieniła się w dzień. Huk gromu słychać było nawet przez warkot silnika.
Wytrzeszczając oczy na burzliwą feerię, Chris spytał:
– Mamo, co się dzieje? Co się stało?
– Nie wiem! – Musiała przekrzykiwać kakofonię szalejącego silnika i walących się niebios, aby jej głos dotarł do niego.
Nie usłyszała samych wystrzałów, lecz dopiero odgłosy, z jakimi kule waliły po karoserii dżipa – jedna z nich przebiła okno w drzwiach bagażnika i utkwiła w oparciu fotela, na którym siedzieli. Nie tylko usłyszała, także poczuła to wyraźne uderzenie. Zaczęła obracać w obie strony kierownicą, tańcząc zygzakiem po drodze i starając się możliwie najbardziej utrudnić trafienie, aż od tych manewrów i migocącego światła zrobiło się jej niedobrze. Albo strzelec wstrzymał ogień, albo pudłował za każdym razem, bo odgłosy strzałów przestały do niej docierać. Jednakże zygzakowanie spowolniło jazdę i mercedes zbliżył się jeszcze bardziej.
Musiała używać bocznych lusterek zamiast wstecznego. Choć większa część tylnej szyby pozostała nietknięta, hartowane szkło pokryło się pajęczyną tysiąca małych pęknięć, czyniąc szybę nieprzejrzystą i bezużyteczną.