Выбрать главу

Kwadrans po pierwszej w nocy zatrzymała się przed jednopiętrowym białym, wiktoriańskim domem w spokojnej dzielnicy rezydencjalnej, postawionym w innej epoce, w przeminionej już Kalifornii, zanim wszystko zaczęto budować z gipsu. Stał na zbiegu ulic wraz z garażem na dwa samochody, w cieniu olch, nagich teraz w środku zimy, które przydawały temu miejscu, nie tylko widokowo, czegoś z atmosfery Wschodniego Wybrzeża. Według wyrwanej ze spisu żółtej kartki pod tym numerem mieszkał doktor Carter Brenkshaw – i faktycznie obok podjazdu znajdował się mały, zawieszony na dwóch słupkach znak, potwierdzający dokładność tych danych.

Podjechała do końca kwartału domów i zatrzymała się przy krawężniku. Wysiadła z dżipa, nabrała do ręki garść inspektowego czarnoziemu z kwietnika pobliskiego domu i zasmarowała tak dokładnie, jak się tylko dało, obydwie tablice rejestracyjne.

Zanim wytarła ręce o trawę i powróciła do dżipa, Chris obudził się już, ale był rozespany i oszołomiony po ponad dwugodzinnym śnie w samochodzie. Poklepała go po twarzy, odgarnęła włosy z czoła i szybko dobudziła kilkoma słowami. Zimne nocne powietrze też zrobiło swoje.

– Dobra – powiedziała, kiedy upewniła się, że się całkowicie ocknął – słuchaj uważnie, partnerze, mam lekarza. Czy dasz radę odegrać chorego?

– Jasne – skrzywił się, jakby miał zaraz zwymiotować, po czym zakrztusił się i zajęczał.

– Tylko z tym nie przesadź – powiedziała po wyjaśnieniu mu swych zamiarów.

– Dobry plan, mamo.

– Nie, kretyński. Ale jedyny, jaki mi przyszedł do głowy.

Zawróciła dżipem pod dom Brenkshawa, gdzie zaparkowała na podjeździe wiodącym do zamkniętego teraz garażu, który stał w pewnym oddaleniu od domu. Chris wyślizgnął się przez drzwi kierowcy, a ona podtrzymywała go ze swojej lewej strony. Trzymał głowę opartą na jej ramieniu; przywarł do niej tak, że potrzebowała tylko lewej ręki, aby utrzymać go na nogach, choć był całkiem ciężki. Jej dzieciątko nie było już żadnym dzieciątkiem. W wolnej ręce trzymała rewolwer.

Kiedy ciągnęła Chrisa po ścieżce obok rozrośniętych olch, oświetlonej jedynie szerokim purpurowym kręgiem rzucanym przez stojącą na krawężniku rtęciową lampę uliczną, miała nadzieję, że nikt nie stoi w oknie żadnego z pobliskich domów. Z drugiej strony nie było wcale rzeczą niezwykłą, że ktoś potrzebujący pomocy odwiedza w środku nocy lekarza.

Weszła na frontowe schodki, minęła werandę i zadzwoniła szybko trzy razy, tak jak zrobiłaby to rozgorączkowana matka. Odczekała zaledwie kilka sekund, żeby powtórzyć ten sam trzykrotny dzwonek.

Po paru minutach od powtórnego dzwonka, gdy zaczęła już podejrzewać, że w domu nikogo nie ma, zapaliły się światła na werandzie. Zobaczyła mężczyznę przyglądającego się jej przez półokrągłą, najwyższą szybę trójdzielnych przeszklonych drzwi.

– Proszę – powiedziała nagląco, trzymając z boku rewolwer tak, że nie był w stanie go zobaczyć – mój chłopiec, trucizna, połknął truciznę!

Mężczyzna otworzył drzwi do wewnątrz, a że były tam i otwierające się na zewnątrz szklane drzwi, chroniące przed deszczem, usunęła mu się z drogi.

Wyglądał na sześćdziesiąt pięć lat, był siwy, z irlandzkimi rysami twarzy poza zdecydowanie rzymską linią nosa i piwnymi oczami. Ubrany był w luźny brązowy szlafrok, narzucony na białą piżamę i miał na nogach kapcie. Patrząc na nią przez szylkretowe okulary, spytał:

– Co się stało?

– Mieszkam dwie ulice stąd, tuż obok pana, a mój chłopiec – trucizna.

Histeryzując, wypuściła Chrisa, który natychmiast usunął jej się z drogi, żeby mogła wepchnąć wylot lufy kaliber 38 w brzuch mężczyzny.

– Wywalę ci bebechy, jeśli tylko zaczniesz wzywać pomocy.

Nie miała zamiaru do niego strzelać, ale widocznie zabrzmiało to przekonywająco, bo skinął głową i nic nie powiedział.

– Doktor Brenkshaw? – Znów skinął głową, a ona zapytała: – Jest jeszcze ktoś w domu, doktorze?

– Nikt. Jestem sam.

– Żona?

– Jestem wdowcem.

– Dzieci?

– Wszystkie dorosły i wyprowadziły się.

– Nie kłam.

– Taki mam życiowy nawyk, że nie kłamię – powiedział. – Parę razy przyniosło mi to trochę kłopotów, ale ogólnie rzecz biorąc mówienie prawdy ułatwia życie. Proszę posłuchać, tu jest chłodno, a mój szlafrok jest przewiewny. Wewnątrz równie dobrze może mnie pani trzymać na muszce.

Weszła, przestępując próg i popychając lekarza wciśniętą w brzuch bronią. Chris szedł za nią.

– Kochanie – szepnęła – idź i sprawdź dom. Po cichu. Zacznij od góry i nie opuść żadnego pokoju. Jakbyś na kogoś trafił, powiedz, że doktor ma pacjenta z wypadku i potrzebuje wszystkich do pomocy.

Chris skierował się ku schodom, a Laura w hallu trzymała Cartera Brenkshawa na muszce. Stojący w pobliżu stary zegar cicho tykał.

– Wie pani – powiedział Brenkshaw – przez całe życie czytałem dreszczowce.

– O co chodzi? – zmarszczyła brwi.

– Otóż często trafiałem na scenę, w której wspaniała, choć występna kobieta trzymała na muszce bohatera, oczywiście wbrew jego woli. A potem, kiedy jak zawsze udawało mu się odwrócić sytuację, ulegała nieprzepartemu urokowi męskiej siły i kochali się z dziką namiętnością. Dlaczego więc, kiedy mnie to spotyka, jestem już zbyt stary, aby radować się perspektywą drugiej połowy takiego starcia?

Laura powstrzymywała się od śmiechu, ponieważ nie potrafiłaby powrócić do srogiej miny, gdyby już raz pozwoliłaby sobie na uśmiech.

– Zamknij się.

– Na pewno stać panią na coś więcej.

– Przymknij się, dobra?

Nie zbladł i nie zaczął się trząść. Uśmiechnął się.

Chris powrócił z obchodu piętra.

– Nikogo, mamo.

– Zastanawiam się, ilu niebezpiecznych bandziorów ma takich ledwo odrosłych od ziemi wspólników, którzy mówią do nich „mamo”? – zapytał Brenkshaw.

– Nie radzę ci mnie nie doceniać, doktorze. Jestem zdecydowana na wszystko.

Chris zniknął w pokojach na parterze, zapalając światła. Laura odezwała się do Brenkshawa:

– Mam w samochodzie rannego…

– Jasne, postrzał.

– …chcę, żeby go pan opatrzył i trzymał gębę na kłódkę, bo jak nie, to wrócimy tu którejś nocy i załatwimy cię.

– To brzmi obiecująco – skonstatował nie tracąc pogody ducha.

Chris powrócił, pogasiwszy światła, które poprzednio zapalił.

– Nikogo, mamo.

– Ma pan nosze? – spytała Laura.

Brenkshaw spojrzał na nią.

– Naprawdę ma pani rannego?

– A po co, u diabła, bym się tu znalazła, gdyby było inaczej?

– To dziwne. No cóż, w porządku. Czy bardzo krwawi?

– Poprzednio obficie, teraz słabiej. Ale jest nieprzytomny.

– Jeżeli teraz nie krwawi, możemy go przewieźć. Mam w gabinecie składany fotel inwalidzki. Czy mogę nałożyć płaszcz – wskazał na szafę w hallu – czy też takie ostre panienki jak pani lubią ten dreszcz podniecenia, który przenika je na widok staruszków trzęsących się w piżamach?

– Wkładaj pan swój płaszcz, doktorze, ale, do diabła, nie lekceważ mnie.

– Tak – powiedział Chris. – Zastrzeliła dziś w nocy dwóch gości. Spróbował naśladować dźwięk uzi. – Ścięła ich po prostu i żaden nie miał nawet szansy do niej się zbliżyć.