Chłopiec mówił tak przekonująco, że Brenkshaw spojrzał na Laurę innym okiem.
– W szafie są tylko płaszcze, parasole i para kaloszy. Nie trzymam tam broni.
– Tylko ostrożnie, doktorze. Bez pośpiechu.
– Bez pośpiechu – tak, słyszałem.
Choć dalej raczej uważał sytuację za zabawną, to nie brał już tego tak lekko jak przedtem.
Włożył płaszcz; wyszli za nim z hallu przez drzwi z lewej strony. Bez zapalania światła, korzystając z poświaty padającej z hallu i znajomości pomieszczenia, Brenkshaw przeprowadził ich przez poczekalnię, gdzie stały wysokie, proste krzesła i parę małych stolików. Następne drzwi wiodły do biura, w którym zapalił światło. Był tam stół do pracy, trzy krzesła, księgi lekarskie. Kolejne drzwi prowadziły dalej, w głąb domu, do gabinetu przyjęć.
Laura spodziewała się, że zobaczy łóżko i sprzęt ambulatoryjny utrzymane w dobrym stanie, ale używane przez co najmniej ostatnie trzydzieści lat – przeciętnie wyglądający skansen medyczny prosto z obrazów Normana Rockwella. Tymczasem całe wyposażenie wyglądało tu na nowe. Był nawet aparat do EKG, a na drzwiach w głębi pokoju napis ostrzegał: PROMIENIE RTG; ZAMYKAĆ PODCZAS PRZEŚWIETLANIA.
– Ma pan tu wyposażenie do robienia prześwietleń? – zdziwiła się.
– Oczywiście. Nie kosztuje już tyle co dawniej. Dzisiaj dysponuje tym każda klinika.
– Klinika, zgoda, ale nie indywidualny…
– Może wyglądam jak Barry Fitzgerald zabawiający się w lekarza w jakimś starym filmie i może wolę staroświecki, wygodny gabinet we własnym domu, ale nie leczę pacjentów według przestarzałych metod tylko po to, żeby wyglądać na dziwaka. Ośmielę się rzec, że poważniejszy ze mnie lekarz niż z pani desperado.
– Niech pan nie będzie taki pewny – powiedziała ostro, choć czuła się już znużona udawaniem osoby, która nie traci nigdy zimnej krwi.
– Niech się pani nie martwi – powiedział. – Dostosuję się do pani stylu. Chyba sam wtedy lepiej się będę bawić.
Zwrócił się do Chrisa.
– Kiedy przechodziliśmy przez moje biuro, czy zauważyłeś duży czerwony, ceramiczny dzbanek na moim biurku? Jest pełen cukierków i lizaków, gdyby ci przyszła na nie ochota.
– Ojej, dzięki! – rozpromienił się Chris. – Och… mogę, mamo?
– Jeden albo dwa – powiedziała – tylko żeby nie zrobiło ci się niedobrze.
– W sprawie słodyczy dla moich małych pacjentów jestem chyba staroświecki – powiedział Brenkshaw – bo nie trzymam tu gumy do żucia pozbawionej cukru. Cóż to za pomysł, do diabła? Smakuje jak plastik. Jeżeli zaraz za drzwiami zęby mają im od tego wypaść, to już problem ich dentystów.
Tak rozprawiając wyciągnął z kąta składany fotel inwalidzki, rozsunął go i wyprowadził na środek pokoju.
– Kochanie, zostaniesz tu, kiedy my pójdziemy do dżipa – powiedziała Laura.
– W porządku – wyraził zgodę Chris z następnego pokoju, gdzie grzebiąc w dzbanku podejmował trudną decyzję w sprawie wyboru poczęstunku.
– Pani dżip stoi na podjeździe? – spytał Brenkshaw. – To lepiej wyjdźmy tyłem. Myślę, że w ten sposób będziemy mniej widoczni.
Z rewolwerem wycelowanym w lekarza, ale czując się przy tym głupio, Laura wyszła za nim bocznymi drzwiami otwierającymi się na rampę, dzięki której można było się dostać do pokoju dla pacjentów omijając schody.
– Wejście dla inwalidów – rzucił cicho przez ramię Brenkshaw, pchając fotel po ścieżce idącej wzdłuż tylnej ściany domu. Jego nocne pantofle klapały głośno po betonie.
Lekarz miał dużą posesję, więc sąsiedni dom był nieco oddalony. Boczny trawnik, inaczej niż frontowy, nie był obsadzony olchami, ale pysznił się fikusami i sosnami, zachowującymi zieleń przez cały rok. Jednak pomimo mroku i ograniczonej gałęziami widoczności Laura widziała puste okna sąsiedniego domostwa, przypuszczała więc, że i ją można było stamtąd dostrzec.
Świat pogrążony był teraz w tej ciszy, jaka zapada tylko pomiędzy północą a świtem. Gdyby nawet nie wiedziała, że jest druga w nocy, to i tak odgadłaby to z dokładnością do pół godziny. Mimo że z oddali dobiegały ciche odgłosy miasta, tu panowała cmentarna cisza, tak że czułaby się jak kobieta w tajnej misji, nawet jeżeli w istocie szłaby tylko wyrzucić śmieci.
Ścieżka prowadziła wokół domu i przecinała inną, biegnącą w stronę położonej w głębi części posesji. Przeszli obok tylnej werandy alejką łączącą dom i garaż i weszli na podjazd.
Brenkshaw zatrzymał się z tyłu dżipa i zachichotał.
– Błoto na tablicach rejestracyjnych – zamruczał. – Przekonujący szczegół.
Gdy otworzyła drzwi bagażnika, wszedł do dżipa, aby obejrzeć rannego.
Zlustrowała ulicę. Wszędzie spokój. Na razie.
Gdyby jednak patrol policji San Bernardino przypadkowo miał teraz objazd, to sierżant na pewno zatrzymałby się, by sprawdzić, co się dzieje u miłego starego doktora Brenkshawa…
Lekarz już gramolił się z dżipa.
– Na Boga, pani naprawdę ma tam rannego.
– Czemu, do diabła, tak pan się dziwi? Czy wyprawiałabym takie sztuki dla zabawy?
– Zawieźmy go do środka, szybko – powiedział Brenkshaw.
Nie był w stanie sam udźwignąć rannego. Aby mu pomóc, Laura musiała zatknąć swoją trzydziestkę ósemkę za pasek dżinsów.
Brenkshaw wcale nie próbował uciekać ani nie rzucił się na nią, aby ją obalić i zawładnąć bronią. Zamiast tego, kiedy tylko umieścili rannego w fotelu inwalidzkim, wytoczył go na podjazd i pobiegł alejką wokół domu w kierunku znajdującego się z drugiej strony wejścia dla inwalidów.
Złapała jeden uzi z przedniego siedzenia i pospieszyła za nim. Nie sądziła, aby zaszła konieczność użycia karabinka, ale czuła się lepiej, mając go przy sobie.
Piętnaście minut później Brenkshaw odwrócił się od wywołanych już zdjęć rtg, zawieszonych na podświetlanej tablicy w kącie pokoju.
– Kula przeszła czysto i w całości. Nie naruszyła żadnej kości, więc nie ma kłopotu z odłamkami kostnymi.
– Duża sprawa – powiedział Chris, siedząc na krześle w rogu i z błogim wyrazem twarzy ssąc lizaka. Mimo że dom był dobrze ogrzany, oboje nadal mieli na sobie kurtki, ponieważ chcieli być gotowi do szybkiego wyjścia.
– Ma śpiączkę czy coś takiego? – spytała Laura lekarza.
– Tak, jest w stanie śpiączki. Ale nie jest ona spowodowana infekcją. Na to za wcześnie. A po opatrunku do infekcji prawdopodobnie nie dojdzie. Jest w śpiączce pourazowej wywołanej postrzałem, utratą krwi, szokiem, tym wszystkim. Wie pani, że nie należy go przemieszczać.
– Nie mam wyboru. Czy wyjdzie z tego?
– Prawdopodobnie. Śpiączka to sposób, w jaki organizm ogranicza wydatkowanie energii, co ułatwia leczenie. Nie stracił tak dużo krwi, jak to się wydaje. Puls ma regularny, więc ten stan nie potrwa długo. Koszulę i ten kitel ma tak zakrwawione, jakby krew lała się z niego strumieniami, ale ubytek był dużo mniejszy, co nie znaczy, że całkiem niewielki. Musiał bardzo cierpieć. Ale żadne z głównych naczyń nie zostało uszkodzone, bo byłby w gorszym stanie. Jednak powinien znaleźć się w szpitalu.
– To już przerabialiśmy – powiedziała ze zniecierpliwieniem Laura. – Nie może jechać do szpitala.
– Jaki bank załatwiliście? – spytał żartobliwie lekarz, ale w oczach miał wyraźnie mniej rozbawienia niż przedtem, gdy rzucał podobne żarciki.
Kiedy wcześniej czekał, aż wywołają się zdjęcia, oczyścił ranę, zajodynował, posypał zasypką antybiotykową i przygotował bandaże. Następnie wziął grubą nić, igłę i urządzenie, którego zastosowania Laura nie znała. Wyjął to wszystko z szafki i położył na tacce z nierdzewnej stali, którą przymocował z boku łóżka, spełniającego teraz rolę stołu operacyjnego. Ranny mężczyzna leżał na nim nieprzytomny, oparty na prawym boku za pomocą kilku gąbkowych poduszek.