– Co pan robi? – spytała Laura.
– Te dziury są całkiem spore, szczególnie wylotowa. Jeżeli koniecznie chce pani narażać jego życie, nie oddając go do szpitala, to przynajmniej założę mu parę szwów.
– Dobrze, ale niech się pan pospieszy.
– Oczekuje pani agentów FBI wyłamujących lada chwila drzwi?
– Gorzej – powiedziała. – Oczekuję czegoś dużo gorszego.
Od momentu, gdy pojawili się u Brenkshawa, oczekiwała, że nagle nocą wstrząśnie pokaz piorunów niczym tętent gigantycznych koni jeźdźców Apokalipsy i pojawi się większa liczba dobrze uzbrojonych podróżnych w czasie. Piętnaście minut temu, kiedy lekarz prześwietlał pierś jej obrońcy, wydało się jej, że słyszy daleki, ledwo słyszalny grzmot. Szybko podeszła do najbliższego okna, żeby rozejrzeć się po niebie w poszukiwaniu dalekich błyskawic, ale w prześwitach między gałęziami nie udało się jej niczego dostrzec – być może dlatego, że niebo nad San Bernardino miało rudawy poblask od świateł miasta, albo może usłyszała grom zbyt późno. Uznała w końcu, że mógł to być przelatujący odrzutowiec, który w panice wzięła za coś innego.
Brenkshaw zszył rany pacjenta i odciął nożyczkami katgut – stosował rozpuszczalne szwy – i przytwierdzając bandaże taśmą samoprzylepną, owinął je parokrotnie wokół klatki piersiowej i pleców.
Powietrze było przesiąknięte ostrym, typowo szpitalnym zapachem i Laurze zrobiło się trochę niedobrze, ale Chrisowi to w najmniejszym stopniu nie przeszkadzało. Siedział w kącie i uszczęśliwiony pochłaniał następnego lizaka.
Poprzednio, kiedy czekał na zdjęcia, Brenkshaw zajął się również podaniem pacjentowi penicyliny. Teraz z kolei podszedł do wysokiej, białej, metalowej szafki stojącej w głębi pokoju, wyjął z dużego słoja pigułki i przełożył je do małej buteleczki, a następnie do drugiej buteleczki włożył lekarstwo z innego słoja.
– Trzymam tu niektóre podstawowe leki. Sprzedaję je biedniejszym pacjentom po cenie produkcji, nie muszą się więc rujnować w aptekach.
– Co tu jest? – spytała Laura, kiedy podszedł z powrotem do łóżka, przy którym stała, i wręczył jej dwie małe plastikowe butelki.
– W tej są kolejne dawki penicyliny. Trzy razy dziennie podczas posiłku – jeżeli będzie w stanie przyjmować pokarm. Myślę, że niebawem odzyska przytomność. Jeżeli się nie ocknie, to zacznie się odwadniać i będzie konieczna kroplówka. Nie można mu podawać płynów doustnie podczas śpiączki – zadławi się. Ta druga zawiera środki przeciwbólowe. Tylko gdy będą niezbędne, i nie więcej niż dwa dziennie.
– Da mi pan więcej. A zresztą, potrzebuję wszystkiego, co tam jest – wskazała na dwa duże słoje zawierające setki pojedynczych dawek obu lekarstw.
– Nie będzie potrzebował tak dużo żadnego z nich. On…
– Nie, jestem pewna, że nie – odpowiedziała – ale nie mam pojęcia, jakie cholerne problemy nas jeszcze czekają. Możemy potrzebować zarówno penicyliny, jak i środków przeciwbólowych – dla mnie lub dla mojego syna.
Brenkshaw popatrzył na nią dłuższą chwilę.
– W co, na miłość boską, się pani wpakowała? To jak w jakiejś pani książce.
– Proszę po prostu dać… – Laura przerwała, zaskoczona tym, co usłyszała. – Jak w jakiejś mojej książce? W mojej książce! Och, mój Boże, pan wie, kim jestem.
– Oczywiście. Rozpoznałem panią niemal od razu, gdy zobaczyłem panią na werandzie. Jak mówiłem, czytuję dreszczowce i choć pani książki nie należą dokładnie do tego gatunku, budzą takie napięcie, że czytam je również. Pani fotografia jest na tylnej okładce, proszę mi wierzyć, pani Shane, żaden mężczyzna, jeśli ujrzał pani twarz choć jeden raz, nie zapomni jej nigdy, nawet jeśli tym mężczyzną jest taki stary dziad jak ja.
– Ale dlaczego nie powiedział pan…
– Najpierw pomyślałem, że to żart. Przede wszystkim z powodu tego melodramatycznego sposobu, w jaki zjawiła się pani na moim progu, w środku nocy: broń, ten zaczepny, twardy język… to wszystko było jak filmowy numer. Proszę mi wierzyć, mam takich przyjaciół, których byłoby stać na tego rodzaju figiel i gdyby panią znali, zapewne zdołaliby ją przekonać do włączenia się w tę zabawę.
Wskazała na swego obrońcę.
– Ale kiedy zobaczył pan jego…
– Wtedy wiedziałem już, że to nie żart.
Chris podbiegł do matki, wyjmując lizaka z ust.
– Mamo, jeżeli on o nas doniesie…
Laura wyciągnęła trzydziestkę ósemkę zza pasa. Uniosła ją, a potem opuściła dłoń, uświadamiając sobie, że broń nie zdoła już onieśmielić Brenkshawa. Prawdę mówiąc, nie bał się jej ani przez moment. Uświadomiła sobie również, że z jednej strony on nie był mężczyzną, którego da się zastraszyć, a z drugiej – ona też nie była już w stanie w sposób przekonywający udawać niebezpiecznej, gardzącej prawem kobiety. Przecież wiedział, kim jest.
Jej obrońca, leżący na łóżku i pogrążony nadal w letargu, próbował się poruszyć, ale Brenkshaw położył mu rękę na piersi i to go uspokoiło.
– Posłuchaj, doktorze, jeżeli powie pan o tym, co się tu stało dziś w nocy, jeżeli nie zdoła pan dochować sekretu do końca życia, to będzie oznaczało śmierć moją i mego dziecka.
– Wie pani, że prawo wymaga, aby lekarz doniósł o każdej ranie postrzałowej, jaką opatrywał.
– Ale ten wypadek nie jest normalny – powiedziała Laura z naciskiem. – Ja nie uciekam przed prawem, doktorze.
– A przed kim?
– W pewnym sensie… przed tymi samymi ludźmi, którzy zabili mojego męża, ojca Chrisa.
W jego spojrzeniu było zdumienie i ból.
– Pani mąż został zabity?
– Musiał pan czytać o tym w gazetach – powiedziała z goryczą. – To była sensacyjna historia, taka, jaką prasa uwielbia.
– Przykro mi, ale raczej nie czytuję gazet ani nie oglądam wiadomości telewizyjnych – powiedział Brenkshaw. – Są tam tylko pożary, wypadki, szaleni terroryści. Nie ma nic o tym, co istotne, tylko krew, tragedie i polityka. Przykro mi z powodu pani męża, ale jeżeli jego mordercy, kimkolwiek są, chcą teraz zabić panią, to powinna pani iść prosto na policję.
Patrzyła na tego człowieka i myślała, że więcej rzeczy łączy ich, niż dzieli. Wyglądał na miłego i rozsądnego. Ale miała niewielką nadzieję, że uda się nakłonić go do milczenia.
– Policja nie jest w stanie mnie ochronić. Nikt nie jest w stanie mnie ochronić poza mną samą – i może człowiekiem, którego właśnie pan opatrywał. Ludzie, którzy nas gonią… są nieznużeni, nieugięci i poza zasięgiem prawa.
Potrząsnął głową.
– Nikt nie jest poza zasięgiem prawa.
– Oni są, doktorze. Zajęłoby mi godzinę wytłumaczenie dlaczego, a i wtedy prawdopodobnie nie uwierzyłby mi pan. Więc błagam, jeżeli nie chce pan mieć na sumieniu naszej śmierci, proszę nic nie mówić. Nie przez parę dni, ale nigdy.
– Otóż…
Patrzyła na niego uważnie i wiedziała, że jej zabiegi są bezskuteczne. Przypomniała sobie, co powiedział jej wcześniej w hallu, kiedy ostrzegała go, aby nie ukrywał przed nią obecności innych ludzi w swoim domu. Nie kłamał, ponieważ mówienie prawdy upraszcza życie; taki już miał nawyk. Nie upłynęło jeszcze czterdzieści minut, a znała go wystarczająco dobrze, aby uwierzyć, że jest niezwykle prawdomówny. Nawet teraz, kiedy błagała go o utrzymanie ich najścia w sekrecie, nie wydusił z siebie kłamstwa, żeby uspokoić ją i nakłonić do opuszczenia gabinetu. Patrzył na nią z poczuciem winy w oczach i nie był w stanie splamić sobie ust kłamstwem. Kiedy zostanie sam, spełni swój obowiązek: wypełni formularz dla policji. Gliny będą szukać jej w domu koło Big Bear, trafią tam na krew, jeśli nie na ciała podróżnych w czasie, na setki wystrzelonych łusek, potrzaskane okna, pokryte kulami ściany. Jutro albo pojutrze ta historia będzie na pierwszych stronach gazet…