Выбрать главу

Samolot, który przeleciał nad nimi ponad pół godziny temu, mógł w rzeczywistości wcale nie być samolotem. To mogło być coś, co przyszło jej do głowy w pierwszym odruchu – bardzo daleki odgłos gromu, piętnaście albo dwadzieścia mil stąd.

Następny piorun w bezdeszczową noc.

– Doktorze, niech mi pan pomoże go ubrać – powiedziała, wskazując na swego obrońcę leżącego na łóżku. – Niech pan przynajmniej tyle dla mnie zrobi, skoro zdradzić mnie pójdzie pan później.

Wyraźnie drgnął na słowo „zdradzić”.

Wcześniej posłała Chrisa na górę, żeby wziął z garderoby Brenkshawa koszulę, sweter, kurtkę, spodnie, skarpetki i buty. Lekarz nie był tak umięśniony jak jej obrońca, ale wymiary mieli podobne.

Teraz ranny mężczyzna miał na sobie tylko swoje przesączone krwią spodnie, ale Laura wiedziała, że nie będzie miała czasu nałożyć mu wszystkich części garderoby.

– Niech mi pan pomoże włożyć na niego kurtkę, doktorze. Zabiorę ze sobą resztę i ubiorę go później. W kurtce będzie mu wystarczająco ciepło.

Niechętnie podnosząc na łóżku nieprzytomnego mężczyznę do pozycji siedzącej, lekarz powiedział:

– Nie powinno się go ruszać.

Nie zwracając uwagi na Brenkshawa, usiłując włożyć prawe ramię rannego mężczyzny w rękaw watowanej, sztruksowej kurtki, Laura odezwała się:

– Chris, idź do poczekalni od frontu. Jest tam ciemno, nie zapalaj światła. Podejdź do okna, rozejrzyj się dobrze i, na miłość boską, nie pozwól, żeby ktoś zobaczył ciebie.

– Myślisz, że są tutaj? – spytał lękliwie chłopiec.

– Jeżeli nie w tej chwili, będą wkrótce – powiedziała, wpychając lewą rękę swego obrońcy w rękaw kurtki.

– O czym pani mówi? – zapytał Brenkshaw, kiedy Chris pomknął do ciemnej poczekalni przez przylegające do niej biuro.

Laura nie odpowiedziała na pytanie.

– Dalej, przełóżmy go na fotel.

Razem podnieśli rannego z łóżka i na fotelu zacisnęli pas bezpieczeństwa wokół jego bioder.

Kiedy Laura pakowała pozostałe części ubrania i dwa słoiki z lekarstwami w tobołek, owijając ubrania wokół słoików i zawiązując to razem rękawami od koszuli, Chris przybiegł pędem z poczekalni.

– Mamo, właśnie są, to muszą być oni, dwa wozy pełne mężczyzn z drugiej strony ulicy, w każdym razie jest ich sześciu czy ośmiu. Co robimy?

– Do diabła – powiedziała – nie dostaniemy się teraz do dżipa. – I nie możemy wyjść bocznymi drzwiami, bo zobaczą nas od frontu.

Brenkshaw pospieszył do biura.

– Wezwę policję…

– Nie! – Złożyła tobołek z ubraniami i lekarstwami na fotel między nogami swego obrońcy; położyła tam również swoją torbę i złapała uzi i kaliber 38 chief’s special.

– Nie ma na to czasu, niech to szlag… Dostaną się tu w parę minut i wytłuką nas. Musi mi pan pomóc wywieźć ten fotel przez werandę na tyły domu.

Wydawało się, że jej paniczny strach w końcu udzielił się lekarzowi, bo nie wahał się ani nie utrudniał jej pracy. Złapał za fotel, pchnął szybko poprzez drzwi łączące gabinet z hallem. Laura i Chris spieszyli za nim mrocznym korytarzem, a potem przez kuchnię oświetloną tylko przez cyfrowe zegary piecyka elektrycznego i mikrofalowej kuchenki. Fotel podskoczył na progu między kuchnią a werandą, ale ranny miał za sobą gorsze przejścia niż to pojedyncze szarpnięcie.

Powiesiwszy uzi na ramieniu i zatknąwszy rewolwer za pasek od spodni, Laura szła szybko obok Brenkshawa. Na stopniach werandy ujęła fotel od przodu, pomagając mu się łagodnie stoczyć na betonową nawierzchnię ścieżki.

Spojrzała na alejkę pomiędzy domem a garażem, na wpół przekonana, że zobaczy nadchodzącego stamtąd uzbrojonego człowieka i wyszeptała do lekarza:

– Musi pan iść z nami. Zabiją pana, jeżeli pan tu zostanie, to pewne.

Znowu nie sprzeczał się, ale szedł za Chrisem, kiedy chłopiec spieszył w dół ścieżki i dalej poprzez trawnik do furtki w sekwojowym płocie na tyłach rozległej posesji. Zsunąwszy uzi z ramienia, Laura szła ostatnia, gotowa obrócić się i otworzyć ogień, jeśliby tylko usłyszała za plecami dobiegający od strony domu hałas.

Kiedy Chris dotarł do furtki, ta otworzyła się i z uliczki wszedł przez nią ubrany na czarno mężczyzna. Był ciemniejszy niż spowijająca ich noc, tylko ręce i twarz bielały mu jak światło księżyca. Zdawał się równie zdumiony ich widokiem, jak oni jego. Musiał nadejść ulicą biegnącą wzdłuż domu, potem skręcając w małą, tylną uliczkę, by zająć pozycję od tej strony. W lewej ręce trzymał ciemno pobłyskujący pistolet automatyczny. Nie był gotowy do strzału, ale mężczyzna zaczął go podnosić. Laura nie mogła go zdmuchnąć, nie zabijając przy tym własnego syna, ale Chris zareagował tak, jak miesiącami uczył go Henry Takahami. Z szybkiego obrotu kopnął go w prawe przedramię, wytrącając broń z ręki – upadła na trawę, wydając miękki, cichy brzęk – a potem kopnął ponownie przeciwnika w krocze; mężczyzna w czerni z jękiem grzmotnął o słupek furtki.

Laura wysunęła się zza fotela, zajmując pozycję między zabójcą a Chrisem. Odwróciła uzi, podniosła nad głowę i spuściła całym ciężarem na czaszkę mordercy. Uderzyła powtórnie z całej siły, a on padł na trawę obok ścieżki, nie mając nawet możliwości wydania głosu.

Wydarzenia zaczęły teraz biec szybko, za szybko, jakby znaleźli się na stromym zjeździe. Chris, a za nim Laura już przekraczali furtkę, gdy zaskoczyli drugiego mężczyznę w czerni; z oczami jak dziury w białej twarzy wyglądał jak wampir. Był poza zasięgiem kopnięcia karate, więc musiała otworzyć ogień, zanim zdążył użyć swojej broni. Wypaliła ponad głową Chrisa, trafiając blisko siebie kilkoma pociskami: w klatkę piersiową, w szyję i gardło napastnika; kule odcięły mu głowę, odrzucając go na chodnik.

Brenkshaw ostatni minął furtkę, pchając fotel w dół uliczki. Laura czuła, że pakowanie go w tę historię nie jest w porządku, ale teraz nie było już odwrotu. Tylna uliczka była wąska, ściśnięta z obu stron przez ogrodzenie posesji, z których każda na tyłach miała garaże i upchane pojemniki na śmieci. Uliczkę oświetlało jedynie słabe światło stojących na rogach lamp.

– Niech pan go przewiezie na drugą stronę, parę domów dalej – powiedziała Laura do Brenkshawa. – Znajdźcie otwartą furtkę i wepchnijcie go na czyjś teren, żeby zniknął z oczu. Chris, idziesz z nim.

– A co z tobą?

– Dojdę do was za sekundę.

– Mamo…

– Idź, Chris! – powiedziała, bo lekarz odjechał już z fotelem pięćdziesiąt stóp, przecinając uliczkę.

Kiedy chłopiec podreptał niechętnie za medykiem, Laura wróciła do otwartej furtki w sekwojowym płocie na tyłach posesji Brenkshawa. Zdążyła w samą porę, aby ujrzeć dwie ciemne postaci wymykające się z alejki między domem a garażem, trzydzieści jardów od niej, prawie niewidoczne, zauważalne tylko dlatego, że były w ruchu. Biegli pochyleni, jeden z nich zmierzał w kierunku werandy, a drugi w stronę trawnika, ponieważ nie wiedzieli jeszcze dokładnie, gdzie mają spodziewać się kłopotów i skąd padły strzały.

Weszła przez furtkę na ścieżkę i, zanim ją spostrzegli, otworzyła do nich ogień, zasypując tył domu gradem kul. Choć nie był to szczyt jej możliwości strzeleckich, przeciwnicy znaleźli się w polu rażenia – dziewięćdziesiąt stóp to niedaleko – i dali nura, żeby zejść z linii ognia. Nie potrafiła osądzić, czy ich trafiła i nie kontynuowała ognia, ponieważ nawet magazynek uzi na setkę pocisków, wyrzucanych w krótkich seriach, opróżnia się szybko, a teraz była to jej jedyna automatyczna broń. Wycofała się przez furtkę i pobiegła za Brenkshawem i Chrisem.