A więc to dlatego pomyślał, że Kleitmann nie będzie się migał, bo sądził, że są pastorami baptystów.
– Zgadza się, jesteśmy ze zjazdu baptystów – od razu powiedział Kleitmann. – Przepraszam za nielegalne parkowanie. Tam, skąd jesteśmy, nie ma czerwonych krawężników. Teraz jeśli…
– A skąd jesteście? – spytał policjant, powodowany nie podejrzliwością, lecz próbując zachować przyjazną ciekawość.
Kleitmann wiedział sporo o Stanach Zjednoczonych, ale nie na tyle, żeby uczestniczyć w rozmowie, w której to jemu zadaje się pytania. Trudne pytania. Sądził, że baptyści mieszkali na południu kraju; nie będąc pewny, czy jacyś przebywają na północy, zachodzie czy wschodzie, usiłował przywołać z pamięci jakiś południowy stan. Powiedział: – Jestem z Georgii – zanim uświadomił sobie, jak nieprawdopodobnie to zabrzmiało, wypowiedziane z jego niemieckim akcentem.
Uśmiech na twarzy gliniarza przygasł. Przenosząc spojrzenie z Kleitmanna na von Mansteina, zapytał:
– A pan skąd jest, proszę pana?
Idąc w ślady swego porucznika, von Manstein powiedział z jeszcze wyraźniejszym akcentem:
– Georgia.
Z tylnego siedzenia, zanim jeszcze zadano im pytanie, Hubatsch i Bracher powiedzieli: – Georgia, jesteśmy z Georgii – jakby to słowo miało magiczną moc i mogło rzucić urok na pytającego policjanta.
Uśmiech gliniarza zgasł kompletnie. Patrząc się na Kleitmanna zmarszczył brwi i powiedział:
– Proszę pana, czy zechciałby pan opuścić na chwilę samochód?
– Oczywiście, panie władzo – powiedział Kleitmann, otwierając drzwi. Nie omieszkał zauważyć, że policjant cofnął się parę kroków i opuścił prawą rękę na kolbę rewolweru, spoczywającego w kaburze na jego biodrze. – Ale jesteśmy spóźnieni na wspólną modlitwę…
Na tylnym siedzeniu Hubatsch błyskawicznie rozwarł swoją dyplomatkę i wyszarpnął z niej uzi, równie szybko jak mógłby to uczynić członek osobistej ochrony prezydenta. Nie opuszczał okna, ale przytykając wylot lufy do szkła otworzył ogień w kierunku gliniarza, nie dając mu szans na wyciągnięcie rewolweru. Szyba samochodu rozleciała się, przeszyta pociskami. Trafiony z bliskiej odległości przynajmniej dwudziestoma kulami, policjant runął do tyłu między jadące samochody. Zapiszczały opony, kiedy nadjeżdżający samochód gwałtownie zatrzymał się, unikając zmiażdżenia ciała. Po drugiej stronie ulicy posypało się trafione kulami szkło wystawy sklepu z męską konfekcją.
Z niezmąconym spokojem i bez chwili zbędnego namysłu, co napełniło serce Kleitmanna dumą z przynależności do Schutzstaffel, Martin Bracher wyskoczył z toyoty i wypuścił szerokim łukiem serię ze swego uzi, zwiększając chaos i stwarzając im większe szansę ucieczki. Szyby okienne wypadały z wystaw ekskluzywnych sklepów nie tylko na bocznej uliczce, przy której zaparkowali, ale również na całej wschodniej stronie skrzyżowania z Palm Canyon Drive. Ludzie wrzeszczeli, padali na chodnik, rozpaczliwie szukali osłony za drzewami. Kleitmann widział na Palm Canyon samochody przeszywane kulami i może dlatego, że niektórzy kierowcy zostali trafieni, lub też dlatego, że ulegli panice, pojazdy zataczały się dziko od jednego pasa jezdni do drugiego; brązowy mercedes uderzył bokiem w dostawczą ciężarówkę, a niski, czerwony, sportowy wóz przeskoczył krawężnik, przejechał chodnik, oderwał kawałek palmy i zarył się w sklepie z pamiątkami.
Kleitmann wsunął się za kierownicę i spuścił hamulec ręczny.
Usłyszał, jak Bracher i Hubatsch wskoczyli do wozu, więc wrzucił bieg i skoczył naprzód w Palm Canyon, robiąc ostry zakręt w lewo i zmierzając na północ. Od razu zauważył, że wpadł w ulicę jednokierunkową i jedzie pod prąd. Przeklinając, omijał nadjeżdżające samochody, toyota przechylała się z boku na bok na podniszczonych resorach, a zawartość schowka kierowcy wypadła na kolana von Mansteina. Na następnym skrzyżowaniu Kleitmann zakręcił w prawo. Ulicę dalej wpadł na czerwone światła, o włos mijając pieszych na przejściu, skręcił w lewo, w następną aleję, która poprowadziła go w kierunku północnym.
– Mamy tylko dwadzieścia jeden minut – powiedział von Manstein, wskazując na zegar w samochodzie.
– Mówcie, jak jechać – powiedział Kleitmann – zgubiłem się.
– Nie, nie zgubiłeś się – uspokoił go von Manstein, spychając zawartość schowka – zapasowe klucze, papierowe serwetki, parę białych rękawiczek, jednorazowe opakowania keczupu i musztardy, dokumenty różnego rodzaju – z mapy, którą nadal trzymał otwartą na kolanach. – Nie zgubiłeś się. Ta droga łączy się z Palm Canyon, przechodząc dalej w dwukierunkową. Stamtąd jedziemy prosto na północ do szosy 111.
14.
Mniej więcej sześć mil na północ od Palm Springs, tam gdzie nagi teren wygląda szczególnie pusto, Laura podjechała do pobocza, które opadało stromym nasypem. Powoli przejechała paręset jardów, aż znalazła miejsce, gdzie wzniesienie szosy obniżało się do poziomu otaczającej pustyni i pozwalało zjechać na płaską przestrzeń. Poza małymi kępkami trawy o suchym połysku i paroma skarłowaciałymi krzakami mesquito jedyną roślinność stanowiły wędrujące chwasty – niektóre zielone i rosnące w ziemi, inne suche i poruszające się swobodnie. Wrośnięte w ziemię chwasty szurały cicho o karoserię buicka, a te, które utraciły korzenie, uciekały unoszone podmuchem, tworzonym przez poruszający się wóz.
Laura nie wjeżdżała na piasek, trzymała się skalistego gruntu o szaroróżowym kolorze. Nie zatrzymywała się, dopóki nie odjechała trzystu jardów od drogi, zostawiwszy uczęszczaną szosę poza zasięgiem oddziaływania vexxonu. Zaparkowała niezbyt daleko od arroyo, głębokiego na dwadzieścia, szerokiego na trzydzieści stóp naturalnego zagłębienia, uformowanego przez powstające podczas pustynnych pór deszczowych liczne, krótkotrwałe powodzie. Poprzednio, w nocy, jadąc ostrożnie, ale mając za całe oświetlenie tylko samochodowe reflektory, mieli to szczęście, że nie wjechali w tę ogromną rozpadlinę.
Chociaż po błyskawicach nie pojawili się żadni uzbrojeni ludzie, pośpiech kierował ich poczynaniami. Laura, Chris i Stefan poruszali się tak, jakby docierało do nich tykanie wskazówek zegara, spieszącego ku chwili bliskiego wybuchu. Kiedy Laura wyjmowała jeden z trzydziestofuntowych cylindrów vexxonu z bagażnika samochodu, Stefan założył na ramiona szelki małego nylonowego plecaka wypakowanego książkami. Zacisnął paski przechodzące przez pierś i zapiął rzepy. Chris zaniósł jeden uzi z samochodu, dwadzieścia stóp dalej do centrum koła, jakie tworzył pokryty łupkiem grunt, pozbawiony nawet trawy, kompletnie ogołocony z roślinności. Wyglądało to na dobre miejsce do startu Stefana z roku 1989. Laura podeszła do chłopca, a za nią Stefan, trzymając w prawym ręku colt commander z tłumikiem.
Na północ od Palm Springs, na drodze stanowej 111, Kleitmann wyciskał z toyoty wszystko, na co było ją stać, co oznaczało, że poruszali się stanowczo za wolno. Samochód miał na liczniku czterdzieści tysięcy mil i bez wątpienia starsza pani, będąca jego właścicielką, nigdy nie jeździła nim szybciej niż pięćdziesiąt mil na godzinę, odmawiał więc uparcie dostosowania się do wygórowanych wymagań Kleitmanna. Kiedy usiłował przekroczyć sześćdziesiątkę, toyota zaczęła tańczyć i trzeszczeć, zmuszając go do zwolnienia.
Na domiar złego, dwie mile na północ poza granicami Palm Springs znaleźli się za wozem patrolowym CHP: Kalifornijskiej Policji Drogowej. Kleitmann wiedział, że muszą dogonić policjanta, który trafi na Laurę Shane i jej syna i zaaresztuje ich. Gliniarz wlókł się poniżej pięćdziesięciu mil na godzinę na obszarze, na którym granica prędkości wynosiła 55 mil.