Zgonił Brewstera na podłogę, postawił jej tacę na kolanach i przysunął sobie krzesło.
– To najlepsza zupa Campbella. Mam nadzieję, że będzie ci smakować, moi chłopcy ją uwielbiają. Ile mil biegasz tygodniowo?
– Nie więcej niż piętnaście, nie chcę przeforsować kolan i…
– Odłożyła łyżkę na tacę. – Biegam i mam na imię Madonna. Po prostu świetnie. Kurczę. Może do tego jestem bogata, skoro wygląda na to, że mam beemkę? Jak myślisz?
– Może. Ja też staram się biegać nie więcej niż piętnaście mil tygodniowo.
Zjadła trochę zupy, po czym znowu odłożyła łyżkę.
– Szeryfie, czy w okolicy jest coś ciekawego? No wiesz, dla turystów? Wydaje mi się, że lubię wycieczki. Czy jest tu coś, co mogłabym chcieć zobaczyć?
– Piękne widoki, co oznacza, że mogłaś przyjechać na piknik albo wędrówkę, albo może szukałaś staroci w okolicznych miasteczkach. Tyle że już od dłuższego czasu zapowiadali tę śnieżycę. Nie sądzę, żebyś chciała wędrować w oślepiającym śniegu.
– Nie, chyba nie. Więc musiałam przyjechać tu z innego powodu. – Skończyła zupę, westchnęła i odłożyła łyżkę. Dix odstawił tacę na stolik i poklepał się po nodze. Brewster wskoczył mu na kolana i wtulił pysk w jego dłoń. Madonna wyjrzała przez szerokie okno.
– Chyba nie będzie już padać.
– Nie stawiaj na to swojej beemki. Przed chwilą byłem na dworze, chmury na wschodzie są niemal czarne i płyną w naszą stronę. Obawiam się, że może nam grozić niezła śnieżyca. Ciepło ci?
– Tak, dziękuję. Jak długo jesteś szeryfem w Maestro?
– Prawie jedenaście lat. Wybrano mnie, kiedy miałem dwadzieścia sześć lat.
Uniosła brew.
Och? I w jaki sposób zdarzył się ten cud?
Roześmiał się.
– Kiedy skończyłem dwadzieścia dwa lata i przydzielono mnie do dwudziestego siódmego posterunku na Manhattanie, ożeniłem się z córką burmistrza. Po pięciu latach w Nowym Jorku postanowiliśmy wrócić tutaj. Ojciec Christie, Chapman Ilolcombe – wszyscy nazywają go Chappy – poparł moją kandydaturę na stanowisko szeryfa. Jest właścicielem połowy Maestro i prowadzi interesy w całej Wirginii, więc wygrana nie stanowiła problemu.
– Mówisz do swojego teścia „Chappy”?
Popatrzył na swoje czarne buty, po czym wzruszył ramionami.
– Pewnie. Chłopcy nazywają go dziadkiem Chappym. Wyglądało na to, że były między nimi jakieś zadawnione urazy, o których szeryf nie miał ochoty mówić. Może coś w związku z jego żoną, Christine?
– Chappy ma brata, którego nazywa Twister *. Tylko on tak na niego mówi.
Roześmiała się.
– Twister, niezłe imię! Jak sobie na nie zasłużył?
– Przy porodzie był ułożony nogami do przodu. Lekarz musiał schwycić jego stopy, obrócić i dopiero wtedy mógł go wyciągnąć. Ciężka sprawa, to niemal zabiło jego matkę. To ona lak go przezwała i tylko matka i brat tak go nazywali. Mieszkała z Twisterem, ale zmarła w zeszłym roku, we śnie. Miała dziewięćdziesiąt sześć lat. Chappy wciąż go tak nazywa, a on tego nie cierpi.
– Żałujesz czasami, że tu przyjechałeś?
– Że wyjechałem z Nowego Jorku? Czasami. Uwielbiałem gry Metsów na stadionie Shea, zawsze myślałem, że będę zabierał tam chłopców. Raz wziąłem, Roba na mecz Knicksów z Boston Celtics, ale miał tylko dwa lata i zwymiotował na faceta, który siedział koło nas. Ale na ogół uważam, że Maestro to wspaniałe miejsce dla chłopców. Śladowe ilości narkotyków, żadnych gangów. Największe problemy z nastolatkami to prowadzenie po alkoholu i wycieczki do Alei Zakochanych. W ogóle nie mamy tu wielu przestępstw, ale wystarcza pracy dla całego posterunku. Ja też nie mam chwili wytchnienia. Przez Stanislausa przyjeżdża tu sporo gości spoza miasta.
– A kto to jest Stanislaus?
– Muzyczna Szkoła Stanislaus, czterystu uczniów prawie przez cały rok. Znana jest jako Juillard * Południa. Jak jedziesz koło kampusu, to słychać śpiew i różne instrumenty tak piękne, że wydaje ci się, że umarłaś i poszłaś do nieba. Dyrektorem Stanislausa jest Twister, czyli doktor Gordon Holcombe, młodszy brat Chappy'ego.
– Hm. Wygląda na to, że Holcombe'owie tu rządzą. Stanislaus… chyba kojarzę tę nazwę.
– Jest dosyć sławna. Może czytałaś o niej przed przyjazdem tutaj.
Wzruszyła ramionami, wyciągnęła dłoń do Brewstera, który leżał na kolanach Dixa z łapami do góry, i podrapała psa po brzuchu.
– Ilu masz ludzi? Dwudziestu? Przyjrzał się jej uważnie i skinął głową. – Ile kobiet?
– Dziewięć.
– Nieźle, szeryfie.
– Znowu jesteś blada. Boli cię głowa?
– Nie na tyle, żebym musiała wziąć kolejną tabletkę.
– Jasne. Wiem, że to trudne, ale spróbuj się nie martwić.
Doktor Crocker powiedział, że wkrótce wróci ci pamięć, a na razie moi ludzie wszędzie pokazują twoje zdjęcie. Musiałaś zatrzymać się gdzieś w okolicy czy zatankować benzynę. Niedługo będziemy wiedzieli, kim jesteś. Może nawet jutro rano, jeśli twoje odciski palców są w LAPIS.
Westchnęła.
– Nie mogę przestać się zastanawiać, co ja tu robiłam. Może przyjechałam na wędrówkę albo na piknik i natknęłam się na jakichś bandytów.
– Sprawdzamy wszystkie pola kempingowe. Ale pogoda naprawdę nie sprzyja zajęciom na świeżym powietrzu, chyba że jeździłaś skuterem śnieżnym albo spacerowałaś na biegówkach. Jeździsz na nartach?
Milczała przez chwilę i wpatrywała się w swoje ręce, marszcząc brwi.
– Nie wiem. Może. Ale nie wydaje mi się.
– Dlaczego?
– Nie jestem pewna, ale mam wrażenie, że w moim życiu jest wielu ludzi i ostatnią rzeczą, jaką bym zrobiła, to wyjechała gdzieś sama. – W zruszyła ramionami i uśmiechnęła się. – Ale mogę się mylić.
Pewnie nie. Może trochę odpoczniesz, zdrzemniesz się. Pomarzysz o obiedzie, mam naprawdę dobrą potrawkę.
– Z mnóstwem keczupu?
Zupełnie jak moi chłopcy!
Madonna zasnęła w pokoju Roba o dziewiątej, ubrana w piżamę chłopca. Strój wyglądał na nie noszony i Rob powiedział, że lak właśnie jest, bo ani on, ani jego brat nie nosili piżam z tego prostego powodu, że ich ojciec też nie, nawet w środku zimy.
Leki przeciwbólowe sprowadziły na nią głęboki sen, przed oczami stanęły jej jak żywe różne obrazy. Stała w ciemnym miejscu, tak ciemnym, że nie widziała własnej dłoni przed oczami. Gdziekolwiek była, nie mogła stamtąd wyjść, ale to jej nie przeszkadzało. Stała otulona ciemnością i czekała na mężczyznę, który miał jej dać milion dolarów. Dlaczego po ciemku? zastanawiała się, ale to także wydawało się nie mieć znaczenia. Czekała cierpliwie, rozmyślając, czy szeryf nosił bokserki czy slipy – cóż za interesująca kwestia – ale wtedy ten obraz zniknął, a ona nadal stała w środku niczego, zastanawiając się, gdzie jest mężczyzna. Było zbyt ciemno, żeby mogła sprawdzić, która jest godzina.
Usłyszała jakiś dźwięk i jej serce przyspieszyło, bo on wreszcie tu był, mężczyzna z jej pieniędzmi, milion dolarów w złocie i to wszystko należało do niej, zarobiła je, harując jak wół. Nie wiedziała, jak zamierza unieść sztabki, ale była pewna, że sobie poradzi. Przecież miała plan. Inaczej nie byłaby taka szczęśliwa i podekscytowana, tkwiąc w środku czarnej dziury.
Znowu coś usłyszała. Czy to odgłos kroków? Mężczyzny niosącego złoto? Ale w tym momencie zdała sobie sprawę, że to nie kroki słyszy, ten dźwięk był zbyt głuchy. U siadła rozbudzona, wyskoczyła z łóżka i spojrzała w stronę okna, ale zobaczyła tylko całun gęsto padającego śniegu.