Выбрать главу

Prześliznęła się nogami do przodu, uniosła latarki i oświetliła przestrzeń przed sobą. Według mapy pomieszczenie powinno być dosyć spore, trzydzieści na czterdzieści stóp. Nie dostrzegła przeciwległej ściany, nie zobaczyła zupełnie nic.

Wyciągnęła kompas. Tak, przeciwległa ściana powinna być na wschodzie. Wszystko było tam, gdzie powinno. Nagle zdała sobie sprawę, że powietrze nie było stęchłe ani wilgotne, czego można było oczekiwać po pieczarze zamkniętej od stu pięćdziesięciu lat. Ruth wciągnęła powietrze, które było dużo świeższe od tego w głównym przejściu. To dopiero dodało jej energii – musiała być blisko niezaznaczonego na mapie wyjścia, czyż to nie wygodne dla ludzi, którzy ukryli złoto? Wstała powoli i spojrzała wprost przed siebie. Czuła się jak na dnie głębokiej studni, ale robiła to już przedtem, a z latarką na głowie na pewno zauważyłaby ewentualne pułapki. Wciągnęła jeszcze trochę cudownie świeżego powietrza. Unosił się w nim jakiś zapach, dosyć słodki, którego Ruth nie potrafiła zidentyfikować. Przez chwilę poczuła się zdezorientowana. Zatrzymała się i oddychała powoli i głęboko w oczekiwaniu, aż przejaśni się jej w głowie, aż świat wróci na swoje miejsce. Poczuła jakiś ciężar w ramionach i nogach, ale po chwili to uczucie zniknęło i znowu mogła myśleć jasno. Pora się ruszyć. Ruth zrobiła krok do przodu, ostrożnie stawiając stopę na twardej ziemi. Czego oczekiwała? Że straci grunt pod nogami? Roześmiała się głośno, żeby udowodnić sobie, że może. Jej głos wydał się świeży i pełen energii, wyraźny jak głos pani Monroe, kiedy zadzwoniła do Woodrowa, żeby zamknął swoje sprawy i przyjechał. Co za dziwaczna myśl.

Ruth poczuła znane rozedrganie w głowie – mieszanka strachu i podniecenia, pomyślała i uśmiechnęła się. Och, kurczę, ale była nabuzowana, aż jej się lekko kręciło w głowie. Ale nie była głupia. Nie zamierzała radośnie pobiec przed siebie i wpaść prosto do dołu kryjącego się za linią światła. Musiała być sprytna, jak Indiana Jones. Musiała uważać na rozciągnięte sznury i pułapki. To dopiero była szalona myśl. Poczuła zawrót głowy i potknęła się. Osunęła się na kolana, położyła latarki na ziemi obok siebie i zaczęła przesuwać dłońmi po podłożu, które, dzięki Bogu, nadal było gładkie i piaszczyste, chociaż gdy przyjrzała się bliżej, wydawało się lekko lśnić. Nie było żadnych sękatych, starych winorośli, rozciągniętych w poprzek komnaty, które miały uwalniać zatrute strzały albo odpalać strzelby, które i tak już by dawno nie działały. Ruth nie słyszała niczego poza własnym oddechem. Tak naprawdę była tak podekscytowana, że z trudem zmuszała się do pełzania, miała ochotę puścić się biegiem do krótkiego przejścia za komnatą. Tam było złoto, w małej wnęce, czekało na nią od chwili, w której ukryli je tu wychudzeni żołnierze i narysowali mapę, żeby mogli po nie wrócić. Tyle że żadnemu to się nie udało.

Ruth posuwała się na czworakach do przodu. Co jakiś czas świeciła latarką w ciemność przed sobą. Wydawało jej się, że pełza już tak bardzo długo.

Zbyt długo.

Nagle poczuła się zdezorientowana i znowu doświadczyła dziwnej ciężkości rąk i nóg. Zatrzymała się i oświetliła latarką mapę. Ledwo mogła ją odczytać i nie wiedziała dlaczego. Pamiętała, że według mapy od przeciwległej ściany dzieliło ją trzydzieści stóp, wiedziała o tym, ale teraz jakoś nie mogła tego pojąć. Na pewno przepełzła już trzydzieści stóp. Wydawało się jej, że pełza od wieków. No dobrze, może od trzech minut. Spojrzała na zegarek. Trzynaście minut po drugiej. Znowu popatrzyła na mapę, skrawek papieru, którego mogła dotknąć, tak samo prawdziwy jak ona sama, jej przewodnik po podziemnym świecie, w drodze do Styksu. Roześmiała się ochrypłym, nieprzyjemnym śmiechem. A skąd to się wzięło? Próbowała się skupić. Znajduje się w jaskini, nic więcej. Musi być blisko drugiej ściany, po prostu musi. Wtedy postąpi trzy duże kroki w prawo, a tam będzie wąskie przejście – bo to miało być przejście, prawda? – które prowadzi…

Coś usłyszała.

Ruth zamarła. Od chwili, w której pokonała żałosny zamek i rozpoczęła wyprawę w głąb jaskini, jedynym dźwiękami, jakie słyszała, były odgłosy nietoperzy i jej własny głos, jej oddech. Ale teraz wstrzymała oddech. W ustach nagle zrobiło jej się tak sucho, jak suche było piaszczyste podłoże pod jej stopami. Wytężyła słuch.

Otaczała ją cisza tak absolutna jak ciemność.

No dobrze, z ciszą sobie poradzi. Cisza była dobra. Była sama, żadne potwory nie czaiły się na granicy światła. Bez powodu doprowadzała się na skraj histerii, ona, która była tak dumna ze swego opanowania. Ale dlaczego nie widzi żadnych ścian?

Wiedziała mniej więcej, ile mierzy stopa, niewiele więcej od jej własnej stopy, więc zaczęła liczyć. Kiedy doliczyła do czternastu stóp, zatrzymała się, wyciągnęła przed siebie dłoń najdalej, jak mogła, a jej latarka przecięła ciemność. Żadnej ściany. N o dobrze, miała kłopot z oceną odległości. Żaden problem, żadnego powodu do paniki.

Ale coś usłyszała – przez ułamek sekundy. Co to był za hałas? Ruszyła przed siebie, dalej licząc. Kolejnych dwadzieścia stóp. W porządku, to się robi niedorzeczne. Gdzie jest przeciwległa ściana?

Ruth wstała i oświetliła latarkami ciemność wokół siebie.

Znowu wyciągnęła kompas i wpatrzyła się w igłę. Zachód. Nie, to niemożliwe. Nie kierowała się na zachód, tylko na wschód, w stronę drugiej ściany. Potrząsnęła kompasem. Nadal wskazywał zachód. Widocznie się zepsuł.

Wcisnęła kompas z powrotem do kieszeni i odpięła od paska ciężką taśmę mierniczą o długości dwudziestu pięciu stóp. Powoli wysuwała metalową taśmę w ciemność przed siebie, aż doszła do końca. Żadnej ściany.

Strach, lodowaty i paraliżujący, podszedł jej do gardła. Dlaczego tak się czuła? Jest gliną, na litość boską, znajdowała się w dużo gorszych sytuacjach niż ta. Była dumna za swej koncentracji, z umiejętności opanowania paniki, ze zdrowego rozsądku. Ruth jest jak skała, mawiała jej matka i nie zawsze był to komplement.

Ale teraz się trzęsła.

Ale do rzeczy, Ruth, do rzeczy, powiedziałby Savich.

W porządku, sprawa wygląda tak: komnata okazała się dużo większa, niż to pokazywała ta przeklęta mapa. Kolejna niedokładna wskazówka, jak łukowate przejście zasłonięte płytą z wapienia. No i co z tego? Nic wielkiego. Wróci do głównego przejścia i wszystko jeszcze raz przemyśli. Ile stóp przeszła? Bardzo dużo. Odwróciła się i wyciągnęła taśmę z powrotem w stronę, z której przyszła. Rzecz jasna nie mogła dostrzec łuku, który krył się za kręgiem światła. Uklękła na taśmie, żeby upewnić się, że idzie prosto. Kiedy dotarła do końca taśmy, wyciągnęła ją na następne dwadzieścia pięć stóp. Nic. I następne dwadzieścia pięć. Poświeciła dokoła latarkami, ale nic nie zobaczyła. Spojrzała na kompas. Wskazywał północny wschód. Nie, to absurdalne. Kierowała się na zachód, z powrotem do wejścia.

Znowu podniosła wzrok, zdając sobie sprawę, że światło latarki zmieniło się w nikły promyk. No dobrze, przeszła milę, kogo to obchodzi? I kompas się zepsuł. Nie będzie się zastanawiała, czy oszalała. Wsunęła kompas do kieszeni, podniosła taśmę i wyciągnęła ją na następne dwadzieścia pięć stóp pewna, że w każdej chwili zobaczy łuk. Pokonała następnych sto stóp. W każdej chwili taśma mogła przejść przez dziurę do głównego korytarza. Ruth pełzła coraz wolniej. Zanim pokonała następnych dwadzieścia pięć stóp, cała drżała.