Ruth pochyliła się na pięknym krześle w stylu Ludwika XV i ścisnęła owinięte serwetką ciastko, żeby żadne okruszki nie spadły na zielone satynowe obicie.
– To dla nas bardzo ważne, sir – dodała.
Chappy popatrzył na nich wszystkich po kolei i odstawił filiżankę z kawą na mały stolik, bardzo stary i piękny antyk, jak zauważyła Sherlock.
– Może i są – powiedział. – W okolicy jest z tuzin małych jaskiń i kilka większych, ale ja nigdy nie znalazłem żadnego przejścia do Jaskini Winkela. Oczywiście te jaskinie w wapieniu i dolomicie są bardzo kręte i niektóre z nich mogą łączyć się ze sobą tunelami, o których nikt nie słyszał. Pewnie nie chcecie mi powiedzieć, po co wam taka wiedza. Dlaczego, u diabła, chcecie dostać się do Jaskini Winkela tylnym wejściem, skoro główne jest w idealnym stanie?
W tej chwili Ruth zdała sobie sprawę, że prawdopodobnie nikt przez sto pięćdziesiąt lat nie wiedział o przejściu, które odkryła. Usłyszała, jak Dix mówi tym swoim spokojnym, wyważonym głosem:
Wolałbym na razie zachować to dla siebie, Chappy, jeśli pozwolisz.
Chappy skubał przez chwilę dolną wargę, bezmyślnie wziął do ręki ciastko i zapatrzył się na nie.
– Nie widzę powodu, dla którego nie miałbym wam pomóc odezwał się po chwili. – Mogę pokazać wam wejścia do niektórych jaskiń. Dix, nie rozlej kawy na moją śliczną sofę. Żartowałem. Ale i tak nic z tego nie rozumiem. Po co chcecie dostać się do tych jaskiń?
– Usiłujemy dowiedzieć się, co przydarzyło się tam Ruth wyjaśnił Savich. – Ona dostała się w jakiś sposób do tych jaskiń z Jaskini Winkela.
– Dlatego przypuszczamy, że może być jakieś tylne wyjście dodała Ruth.
– Może i tak. Pamiętam, że kiedy byłem chłopcem, natrafiłem w tamtej okolicy na wejście do dużej jaskini. Tyle że to była ślepa pieczara. Ale nie pamiętam, czy dokładnie ją obejrzałem, ostatni raz byłem tam ponad czterdzieści lat temu. Wejście, o którym myślę, jest niedaleko wzgórza Lone Tree, na stromym stoku wąwozu. – Zamilkł i pociągnął się za ucho. – Będę musiał wam pokazać, bo śnieg wszystko zasłonił.
Dix spojrzał na Savicha, który wzruszył ramionami i skinął głową.
Dziesięć minut później cała piątka wsiadła do range rovera Dixa i upchnęła się w środku razem ze sprzętem do wspinaczki i czterema latarniami Chappy'ego.
– Latarnia i latarka, nic więcej nie jest wam potrzebne.
Nigdy nie lubiłem tych światełek na głowę – powiedział Chappy do nikogo w szczególności. – To słodkie autko – mówił dalej, poklepując deskę rozdzielczą. – Christie uwielbiała ten samochód, mówiła, że to akurat Angolom się udało. To edycja westminsterska, tamtego roku tylko trzysta takich poszło na eksport. Lubiła tę miękką, czarną skórę, mówiła, że uwielbiała rozpędzać go do sto pięćdziesiątki tylko po to, żeby patrzeć, jak czerwienieje ci twarz, Dix, a palce robią się białe od zaciskania pięści.
Chappy zobaczył, jak twarz Dixa się zachmurzyła, widział ten wyraz już od ponad roku. Ale to i tak było lepsze niż czarna depresja, która przedtem malowała się w jego oczach.
Dix nie odpowiedział. Obaj wpatrywali się w milczeniu w drogę i Ruth zastanawiała się, gdzie była Christie. Jeśli odeszła, to dlaczego nie zabrała swojego ukochanego samochodu?
Po kilku minutach Dix odezwał się, wycierając dłonią w rękawiczce wilgoć z przedniej szyby.
– Jak tam z tyłu? Macie dosyć miejsca? Savich roześmiał się.
– Próbowałem namówić Sherlock, żeby usiadła mi na kolanach, ale nic z tego. Tak, mamy mnóstwo miejsca.
– Dillon, dasz mi poprowadzić swoje porshe, jak odzyskam prawo jazdy? – spytała Ruth.
– Myślisz, że powierzyłbym swoje porsche komuś, kto jeszcze do wczoraj nie wiedział, jak się nazywa? W życiu!
– Twoja amnezja nie ma z tym nic wspólnego – wtrąciła Sherlock. – Nikomu nie pozwala prowadzić tego samochodu.
Chappy odwrócił się na siedzeniu pasażera.
– Porsche?
– Tak, sir, 911 Classic, czerwony, prawie tak stary jak ja.
– Jesteś wielkim facetem, mieścisz się do takiego autka?
– Bez kłopotu – odpowiedziała Sherlock. – Muszę odganiać kobiety kijem.
– Raczej mężczyzn – poprawił ją Savich. – W kapturach. Dix skręcił z Raintree Road w prawo w jednopasmową ulicę, całą pokrytą śniegiem i koleinami.
– Nikt tu nie odśnieżał – powiedział Dix. – Śnieg wygląda na głęboki, ale chyba przejedziemy. Rover jeszcze nigdy mnie nie zawiódł.
Poruszali się powoli, bo śnieg w niektórych miejscach zakrywał prawie całe koła, ale jechali. Minęli kilka starych, drewnianych domów, stojących z dala od drogi, otoczonych drzewami i zaspami śniegu.
– To dom Walta McGuffeya – powiedział Dix bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego. – Wygląda na to, że już od dłuższego czasu nie wychodził z domu. Zadzwonię do Emory'ego, niech sprawdzi, czy z Guffem wszystko w porządku. – Wyjął komórkę i zadzwonił na posterunek.
Kiedy przestał rozmawiać, Ruth zauważyła, jak cicho było w lesie. Jasne, południowe słońce odbijało się od białych wzgórz i topiło śnieg na nagich gałęziach dębów.
Droga kończyła się polaną jakieś pięćdziesiąt stóp przed nimi.
– Chyba nie powinniśmy jechać dalej w tym śniegu – zauważył Dix.
– Nawet nie próbuj, jesteśmy dostatecznie blisko – powiedział Chappy. – Przejdziemy się. Ruth, czujesz się na siłach? – Tak jest, sir. Mały cios w głowę nie mógłby mnie powstrzymać.
– Weź łopatę, Dix – polecił Chappy.
Śnieg był tak głęboki, że mieli go pełno w butach już po piętnastu krokach. Usłyszeli szelest wśród drzew na lewo i zobaczyli zająca, który popatrzył na nich, po czym pokicał z powrotem do lasu w śniegu po szyję.
– On chyba nie jest z bandy tych złych – zauważył Dix.
– Rozglądajcie się dokoła, tu nigdy nie jest tak pięknie jak zimą.
– Tak, tak, jesteś świetny w reklamowaniu Maestro, mieszczuchu – zakpił Chappy.
Dix przewrócił oczami.
– Już nie, Chappy. Mówię ci, kiedy w zeszłym roku pojechałem do rodziny w Nowym Jorku, myślałem, że wylądowałem na innej planecie.
Ruth pochyliła się, żeby zawiązać sznurówkę.
Daleko jeszcze, panie Holcombe?
– Mów do mnie Chappy, agencie specjalny.
Ruth roześmiała się.
– W takim razie mów do mnie Ruth.
– Postaram się, Ruth, ale to brzmi tak, jakbyś wyszła prosto ze Starego Testamentu. – Chappy zatrzymał się na chwilę i rozejrzał wokół siebie. – Myślę, że to tam, jakieś trzydzieści jardów przed nami – powiedział, wskazując ręką. – Widzicie wzgórze Lone Tree i tamten samotny dąb na górze? Stoi na warcie dłużej, niż ja chodzę po tej ziemi. Śnieg naprawdę wszystko zmienia – śnieg i upływ lat.
Ruszyli dalej w stronę samotnego dębu. Szli przez śnieg niemal gęsiego z jasnym słońcem nad głowami i nie było im zimno, tylko stopy przemokły na wylot.
– Rob ma mnóstwo wełnianych skarpetek, które może nam pożyczyć – powiedziała Ruth do Sherlock. – A Dix Dillonowi.
Chappy zatrzymał się i uniósł dłoń. Stali jakieś dziesięć stóp od wąwozu, głębokiego na co najmniej dwadzieścia, a szerokiego na trzydzieści stóp. Ściany wąwozu były porośnięte karłowatymi drzewami i krzakami jeżyn ciężkimi od śniegu. Wzgórze Lone Tree wznosiło się po lewej stronie, sylwetka przysypanego śniegiem dębu odcinała się wyraźnie na tle kobaltowego nieba.
– Wygląda zupełnie jak choinka na Gwiazdkę – zauważyła Ruth. – Założę się, że to ulubione miejsce do zdjęć.
– Tak, ale głównie z daleka. Niewielu ludzi przychodzi aż tutaj – powiedział Chappy, otrzepując śnieg z ramion. – Moja żona uwielbiała malować to drzewo Q każdej porze roku. Widać je z bardzo daleka. – Wskazał na drugi kraniec wąwozu. – Wejście do jaskini jest tam, przy tej starej sośnie. To drzewo wyglądało na martwe, już kiedy byłem chłopcem, i wciąż wygląda, jakby się miało zaraz przewrócić.