– Nie wiedziałam. Chciałabym posłuchać, jak grasz.
Sherlock skinęła głową.
– To było bardzo dawno temu, Ruth, ale z radością zagram dla ciebie. Przepraszam, Dix, mieliśmy iść do biura doktora Holcombe' a?
– Jest na samym końcu korytarza. Musimy przejść przez zasieki Helen Rafferty, jego osobistej piły – sekretarki. Strzeże go lepiej niż ochroniarze prezydenta.
Pani Rafferty pukała długopisem w stertę dokumentów ułożoną równo na środku biurka i wpatrywała się w zamknięte drzwi biura doktora Holcombe'a. Dix odchrząknął.
– Helen?
– Szeryf Noble! I goście. Cóż, proszę, siadajcie.
– Helen, czy mogłabyś nam dać adres Erin Bushnell?
– Po co? Rozumiem, to tajemnica. Poczekaj chwilę, mam tu adresy wszystkich studentów. Mam nadzieję, że nie wpakowała się w kłopoty i nie rozrabiała po alkoholu. Ach, tak, tu jest. – Zapisała adres i wręczyła Dixowi.
– I chcielibyśmy zobaczyć się z Gordonem.
– Och, doktor Holcombe ma spotkanie ze studentem… ale wiecie co, myślę, że ma go już serdecznie dosyć. Pora, żeby Peter skończył na dzisiaj. – Wstała, pomaszerowała na ośmiocentymetrowych obcasach do pięknych mahoniowych drzwi i mocno zapukała. Nie czekając na odpowiedź, otworzyła drzwi i powiedziała głośno:
– Przepraszam, że przeszkadzam, ale szeryf chce się z panem widzieć, doktorze Holcombe. Powiedział, że to bardzo pilne.
Łagodny męski głos odparł:
– Dziękuję, Helen, już idę.
– Mam tu trójkę agentów FBI, Gordon – powiedział Dix nad ramieniem Helen.
– Jedna minutka – zawołał doktor Holcombe.
Helen wyszła z jego biura i odwróciła się do gości, kładąc rękę na sercu.
– Och, jesteście agentami FBI? Naprawdę? U nas, w Stanislausie? Och, tak, a pani jest ta kobietą, którą Dix znalazł pod drzwiami, prawda?
– Tak, proszę pani – odpowiedziała Ruth.
– Nie przejmuj się, że ludzie się na ciebie gapią, kochana, tego bandaża prawie nie widać pod tak gęstymi włosami. Naprawdę jesteście agentami FBI? Wszyscy?
– Chciałaby pani zobaczyć nasze dokumenty? – spytała Sherlock.
– Tak naprawdę nie mam do tego żadnego prawa, ale nigdy nie widziałam identyfikatorów FBI.
– My to nazywamy „odznaki” – powiedziała Sherlock i podała jej swoją.
Helen przyglądała się jej przez kilka chwil.
– Och, czyż to nie jest fantastyczne? Ach, czy moglibyście aresztować tego młodego człowieka, który wyjdzie wkrótce z biura doktora Holcombe'a?
– Oczywiście – powiedział Savich. – Mamy wyprowadzić go w kajdankach i trochę poturbować?
– Byłoby świetnie. – Helen nasłuchiwała przez chwilę, po czym odsunęła się, gdy z biura wyszedł chudy młodzieniec o ascetycznej twarzy i zgarbionych ramionach. Doktor Holcombe wyszedł za nim, mówiąc:
– Nie ma żadnej dyskryminacji ze względu na nazwisko, Peter. Musisz przestać myśleć, że jeśli dyrygentowi nie spodoba się twoje imię, to cię nie zatrudni. Dix, zaraz do was przyjdę.
Peter nie wydawał się zainteresowany i mówił dalej podniesionym głosem:
– Doktorze Holcombe, nie może pan tego zlekceważyć.
Dwie odmowy! Przyniosłem je panu, żeby sam pan zobaczył. Oczywiście odmowy są uprzejme, ale obaj mnie nie chcą. Obaj! Dobrze pan wie, że to przez moje nieszczęsne nazwisko. Podaję imię i nazwisko i wszyscy turlają się ze śmiechu, zwłaszcza dyrygenci i ci smarkacze z orkiestry. Musi pan czytać między wierszami. Nikt nie chce skrzypka, który się nazywa Peter Pepper. Może pan sobie wyobrazić, ilu dyrygentów mnie odrzuci, jak zrobię dyplom?
– Pewnie pomyślą, że twoja rodzina zrobiła fortunę na tych napojach * – powiedziała Helen. – To już jakiś początek, prawda?
– Wystarczy, Helen, proszę. – Doktor Holcombe nie mógł powstrzymać parsknięcia. – Peter, to nie ma nic wspólnego z twoim nazwiskiem, po prostu ktoś grał lepiej od ciebie, nic więcej. Przeczytałem oba listy bardzo uważnie i niczego nie znalazłem „między wierszami”.
– A może zmienisz imię? – zaproponowała Ruth. Peter Pepper popatrzył na nią.
– Nie mogę. Matka by mnie zabiła i wydziedziczyła, a wtedy nie mógłbym pozwolić sobie na czesne.
– No to na następnym przesłuchaniu użyj innego imienia i wszyscy będą szczęśliwi. Jak masz na drugie?
– Princeton. Moja mama chodziła tam do college'u.
– Hm. No dobrze, to może zamień je miejscami. Nazywałbyś się Pepper Princeton. To brzmi intrygująco.
Peter, alias Pepper Princeton, zamyślił się głęboko, po czym zaczął wolno kiwać głową, nie spuszczając wzroku z Ruth.
– Nikt nigdy mi nie powiedział, że to moje nazwisko stanowi problem, ale ja wiedziałem. Pepper Princeton. To zupełnie co innego, nikt nie będzie się śmiał. Dzień dobry, nazywam się Princeton, doktor Princeton. To ma w sobie coś, zupełnie, jakbym był kimś sławnym. Hej, mogę zaprosić cię na kolację dziś wieczór?
Ruth poklepała go po ramieniu.
– Już się umówiłam, ale dziękuję. I powodzenia.
Doktor Gordon Holcombe patrzył, jak młody człowiek odchodzi korytarzem, sprężystym krokiem, z wyprostowanymi ramionami.
– To było wspaniałe – powiedział do Ruth. – Gdybym tylko na to wpadł pół roku temu… Ale lepiej, że ta propozycja wyszła od ciebie. Czy ja mógłbym cię zaprosić na kolację?
Dix skierował wszystkich do biura wuja.
– A co ze mną? – zawołała za nimi Helen Rafferty. – Mnie nikt nie zaprosi na kolację?
Rozdział 14
Dix zawsze uważał, że biuro Gordona mówi wszystko o jego właścicielu. Każda wolna powierzchnia była usłana nutami, o ściany stały oparte instrumenty, a z kąta wystawał niewielki czarny Steinway także zasypany papierami. Ruth zauważyła z uśmiechem, że biurko służyło tylko i wyłącznie za stojak dla komputera i drukarki i jeszcze większej ilości nut. W pokoju stało sześć krzeseł, pewnie, żeby doktor Holcombe mógł grywać ze swoimi uczniami. N a jednym z krzeseł leżał francuski róg, inne były usłane recenzjami z gazet i nutami.
Gabinet był przytulny, uznała Ruth i pokazywał, co było najważniejsze dla dyrektora jako człowieka, a nie szefa administracji Szkoły Muzycznej Stanislaus. Uśmiechnęła się do doktora Holcombe'a i powiedziała:
– Może zjem z panem kolację. Lubi pan włoską kuchnię? Dix zmarszczył brwi.
– Nic z tego, Ruth. Obiecałem chłopcom, że zrobię nam wszystkim hot dogi, fasolkę po bretońsku i placki kukurydziane. Oczekują cię.
Doktor Holcombe zaczął coś mówić, ale Dix mu przerwał.
– Musimy poważnie porozmawiać, Gordon.
– Dlaczego? Chodzi o Chappy'ego, Dix? Co ten stary idiota znowu wymyślił? Wiedziałeś, że Cynthia przyszła do mnie w zeszłym tygodniu, bo bała się, że Chappy wyrzuci Tony' ego z banku? Chłopak powinien zabrać swoich klientów i wynieść się stamtąd, dużo lepiej by na tym wyszedł. Czy Chappy oskarżył o coś mnie albo szkołę i przysłał was tutaj, żebyście mnie aresztowali? Wiesz, Dix, że on zawsze mnie nienawidził. To wszystko przez zazdrość, chce, żebym umarł albo wylądował w więzieniu, wtedy nigdy więcej mój widok nie przypominałby mu, że jedyne, czego w życiu dokonał, to zarobił pieniądze.
Dix był jedyną osobą, której nie zaskoczył ten potok jadu płynący ze starannie wykrojonych ust utalentowanego i dystyngowanego doktora Holcombe'a. Szeryf uśmiechnął się i potrząsnął głową.
– Nie, nie wszystko, co robi Chappy, jest skierowane przeciwko tobie, Gordon.
Doktor Holcombe oparł się o biurko, skrzyżował ramiona i popatrzył na nich.
– No dobrze, Dix, powiedz mi, o co chodzi. Przede wszystkim może przedstawisz mi tych ludzi?
Dix dokonał prezentacji, a brew doktora Holcombe' a unosiła się za każdym razem, gdy padała nazwa FBI. Uścisnął wszystkim dłonie, zatrzymując dłużej dłoń Ruth.