– Przynajmniej możemy usłyszeć wszystko, co mówią – wyszeptał Dane. – Dobrze, że wszystkie wtyki Ruth mają telefony komórkowe.
– Dała im komórki, powiedziała mi, że nie rozwiązaliby sprawy Jeffersona, gdyby jej kontakt zadzwonił za godzinę czy dobę, a nie od razu. Śmiała się, opowiadając, jak bardzo ten prezent spodobał się Rolly'emu, powiedział jej, że mamy dwudziesty pierwszy wiek i trzeba iść z postępem. Ci dwoje tam dają jakieś znaki życia?
– Przez ostatnie kilka godzin żadnych – odpowiedział Savich. – Ale jedyne drogi ucieczki prowadzą przez drzwi frontowe albo okno z tyłu, którego wy pilnujecie, więc muszą być w środku. Nawet jeżeli Rolly kłamał co do porannego wyjazdu na cmentarz, to i tak wkrótce będą musieli wyjść. Musimy tylko być czujni.
Connie skinęła głową i bez słowa wtopiła się w gęstwinę drzew, żeby szerokim łukiem wrócić do pozostałych agentów i lokalnych policjantów.
– Zgadzam się z Connie – wyszeptał Savich. – Coś tu jest nie tak.
Dane zacierał obciągnięte rękawiczkami dłonie.
– Ale co innego możemy zrobić?
Absolutnie nic, pomyślał Savich, poza czekaniem. Dlaczego Moses Grace miałby zabierać Pinky'ego na cmentarz w Arlington? Savich zmarszczył brwi, popatrzył na swoje dłonie i poruszył palcami, żeby przywrócić cyrkulację krwi. Nic tu nie miało sensu i to go przerażało. Miał spytać Connie, czy z Sherlock wszystko w porządku, ale oczywiście, że tak. Miał nadzieję, że przynajmniej Ruth lepiej się bawiła na swojej jaskiniowej wyprawie.
Znowu zmarszczył czoło, gdy pomyślał o Raymondzie Dykesie, właścicielu motelu. Na początku był bardzo chętny do współpracy, aż zbyt chętny, pomyślał teraz Savich, narzekał bardzo niewiele i był tylko ogólnie zdegustowany. Oczywiście powiedzieli mu, że podatnicy pokryją wszystkie straty, ale i tak powinien był bardziej protestować. Savichowi nagle przypomniała się wyszczerbiona czerwona miseczka, która stała na końcu pomalowanego na zielono kontuaru w recepcji. W środku było co najmniej sześć kulek przeżutej gumy i czyż to nie zaskakujące? Dykes nie żuł gumy, kiedy z nim rozmawiali. Czy te kulki pochodziły z ust Claudii?
Savich popatrzył na swój zegarek z Myszką Miki. Minęły dokładnie trzy minuty od chwili, gdy,spojrzał na niego po raz ostatni. Zadrżał, kiedy wściekły podmuch lodowatego wiatru przedarł się przez wełniany szalik, który miał na szyi. Wyobraził sobie swojego syna, Seana, śpiącego z misiem Gusem w objęciach, przykrytego po uszy miękkim kocem, całego cieplutkiego i śniącego o zupie pomidorowej z popcornem na wierzchu – ostatniej ulubionej potrawie chłopca.
Popatrzył na Dane'a, przykucniętego za kubłem na śmieci jakieś sześć stóp od niego, niedaleko gęstego, ciemnego lasu, i zastanawiał się, o czym kolega myśli po tylu godzinach na tym lodowatym posterunku. Dane'owi nie drgnął ani jeden mięsień. Był profesjonalistą w każdym calu, nie chciał, żeby Moses albo Claudia, wyglądając przez okno, dostrzegli jakikolwiek ruch, bo wtedy Pinky Wormack byłby martwy. Moses Grace i Claudia będą musieli wkrótce wyjść, jeśli chcieli zdążyć przed świtem. Strzelcy FBI dostali jasny rozkaz: strzelać do starszego mężczyzny i kobiety, zanim oni zdążą zabić Pinky'ego. Savich wiedział, że tylko w ten sposób Pinky będzie miał jeszcze szansę opowiedzieć parę dowcipów o blondynkach w Bonhornie Club.
Pojedynczy, ostry strzał, obscenicznie głośny, przeszył nocne powietrze. W jednej chwili w dłoniach Savicha i Dane' a znalazły się SIG – Sauery. Ale nie usłyszeli żadnych głosów, żadnej reakcji ani kłótni z odbiornika, tylko ciszę. Ani jęku Pinky'ego. Czy ta pojedyncza kula trafiła go prosto w serce?
Savich wiedział, że nieoczekiwany strzał momentalnie odegnał przenikliwy ziąb i postawił wszystkich w stan najwyższej gotowości. Ale to było zupełnie niespodziewane. Chyba że zabili Pinky'ego i właśnie zmierzali do wyjścia.
Savich i Dane usłyszeli niski pomruk głosów z drugiej strony motelu. Niewątpliwie Sherlock i Connie miały kłopoty z szefem policji Turnim i jego ludźmi, którzy chcieli wpaść do motelu z plującymi ogniem strzelbami.
– Niech nikt się nie rusza – powiedział Sawich wyraźnie do krótkofalówki. – Czy to jasne? Słyszmy was. Zostańcie na miejscu i niech nikt się nie odzywa.
W głośniku rozległ się głos szefa policji.
– Słyszał pan strzał, agencie Savich. Musieli zabić Pinky'ego Wormacka. Dopadnijmy sukinsynów teraz!
– Zostańcie na miejscu – powtórzył Savich. – Agent Carver i ja widzimy wszystko. Powiemy wam, kiedy ruszyć.
Turni był wściekły, Savich słyszał przez radio jego urywany oddech.
– Proszę dać nam chwilę, szeryfie. Tu chodzi o życie ludzkie.
Popatrzył na Dane'a, którego brwi, widoczne nad zakrywającym twarz szalikiem, wydawały się przyprószone kryształkami lodu.
Kolejny strzał rozdarł ciszę, a potem w radioodbiorniku rozległ się jęk.
– Wystarczy, Dane – wyszeptał Savich. – Ruszamy. Szeryfie Turni, proszę zostać na miejscu – rzucił do krótkofalówki. – Agent Carver i ja wchodzimy.
Pobiegli razem w stronę motelu, oddychając urywanie w wełniane szaliki owinięte wokół twarzy i zgięli się niemal w pół w drodze do pokrytych łuszczącą się zieloną farbą schodów, które prowadziły na drugie piętro motelu. Gdyby w tej chwili zauważył ich którykolwiek z porywaczy, obaj byliby już martwi. Savich nie spuszczał wzroku z grubych żaluzji, które nie drgnęły, odkąd tu przyjechali. Pułapka, pomyślał, prawdopodobnie biegną wprost w cholerną pułapkę. A teraz wybiegli na otwartą przestrzeń.
W pokoju 212 nie było żadnego ruchu. Dane, z SIG w jednej i ukochanym koltem 45 w drugiej dłoni, biegł zgięty w pół pod pojedynczym, zasłoniętym oknem.
Savich znał rozkład pokoju – czternaście na czternaście, z podwójnym łóżkiem o zapadniętym materacu przy najdalszej ścianie, trzydziestoletnim, czarno – białym telewizorem na trzyszufladowej komodzie ze sztucznego drewna po prawej stronie od okna. Na tylnej ścianie było drugie okno, wychodzące na wąski parking, który dochodził do skraju lasu, gdzie chowali się Sherlock, troje innych agentów FBI, szeryf Turni i jego ludzie. Na lewo była łazienka (pięć stóp kwadratowych), a w niej, ponieważ to było ostatnie pomieszczenie, pojedyncze okno, przez które nie przecisnąłby się nawet trzylatek.
Savich modlił się, żeby nie znaleźli Pinky'ego leżącego z roztrzaskaną czaszką na popękanym linoleum. Co oni tam robili? Było ich dwoje, zabili Pinky'ego – co do tego Savich nie miał żadnych wątpliwości – a mimo to w pokoju panowała śmiertelna cisza. Ani jednego stłumionego oddechu, szeptu, schrypniętego głosu starca.
Przycisnął krótkofalówkę do ust i wyszeptał:
– Dane i ja wchodzimy. Kiedy usłyszycie, że wyważyliśmy drzwi, zapalcie reflektory. Szeryfie, niech pan użyje megafonu i każe im wyjść, im więcej hałasu, tym lepiej. Wiemy, że tu są. Nie mogli się wymknąć.
Savich miał nadzieję, że szef policji Turni zrobi to, co powinien, i nie schrzani akcji. Skinął głową w stronę Dane' a, wstał i prawą stopą kopnął w klamkę. Drzwi stanęły otworem, waląc z hukiem w ścianę.
Dane stał za plecami Savicha, z lewej strony. Został wyprostowany, a Savich przykucnął.
Szybko omietli wzrokiem pusty pokój.
– Wychodzić z łazienki! – krzyknął Dane. – Ale już!
– Tu nikogo nie ma – powiedział Savich. – Nikogo nie ma – powtórzył wolniej. – Nie rozumiem, jak się stąd wydostali?
– I nagle wiedział, jeszcze zanim zobaczył małe czerwone światełko na stoliku nocnym, skierowane dokładnie w drzwi wejściowe. Wrzasnął do krótkofalówki: – Tu jest bomba! Na ziemię! – On i Dane rzucili się przez drzwi i skoczyli przez rozchwianą barierkę, gdy poczuli potężny wstrząs, od którego cały budynek zatrząsł się w posadach.