– To przez Ruth, tato. Powiedzieliśmy ci przez Ruth.
– Rozumiem. Nie planowałem pocałunku z Ruth, ale się stało. W końcu będę musiał pójść naprzód ze swoim życiem, z uczuciami, chociaż to trudne dla nas wszystkich. Wasza mama chciałaby tego. Żałuję, że, kiedy usłyszeliście to wszystko, nie przyszliście do mnie, tylko dusiliście to w sobie. Myślałem, że ten etap mamy już za sobą.
– Wierzysz, że mama nie żyje, bo inaczej nie zostawiłaby nas na tak długo – wyszeptał Rob.
W przedpokoju zapadła cisza. Dix popatrzył na chłopców. Od początku mówił im prawdę, ale wiedział, że oni nie chcą jej zaakceptować, a on, w obawie przed ich bólem, nie naciskał. Jednak teraz mogła pomóc tylko naga prawda, dlatego odsunął obu chłopców na odległość ramienia i popatrzył im prosto w twarze.
– Powtórzę wam to jeszcze raz: wasza mama nie zostawiłaby nas nawet na jeden dzień, dobrze o tym wiecie. Każdego dnia modlę się, żeby dane mi było dowiedzieć się, co się z nią stało, wszyscy zasługujemy na to, żeby wiedzieć. Nigdy nie przestanę szukać odpowiedzi, nigdy.
Wiem, że ona nie żyje, Rob, jestem o tym głęboko przekonany. Odkąd odeszła wasza matka… Nie, postawmy sprawę jasno. Od śmierci waszej matki próbowałem was kochać za nas dwoje i wierzcie mi, kocham was tak bardzo, że moja miłość sięga stąd aż do nieba. I tam właśnie jest wasza mama. A co jakiś czas czuję jej obecność blisko siebie i wiem, że zawsze tak będzie.
Wiecie, że szukałem i szukałem jakiejkolwiek wskazówki, która powiedziałaby nam, co się z nią stało, ale nic nie znalazłem. Nie potrafię wam opisać, jaki ból mi to sprawia. Waszej mamie przydarzyło się coś złego i żałuję, że nie powiedziałem wam tego wprost. Popełniłem błąd. Teraz widzę, że staraliśmy się nie widzieć prawdy, bo ona jest zbyt bolesna. Nie będziemy już więcej tak robić, to nie fair wobec żadnego z nas. Obaj byliście bardzo dzielni i jestem z was niezwykle dumny.
Dix wyprostował się, popatrzył najpierw na Ruth, a potem na synów.
– Widzieliście, jak całuję Ruth, i to was zdenerwowało.
Rozumiem was. Bardzo lubię Ruth. Nie mam pojęcia, co ona o mnie myśli, ale wiem, że jest mądra, miła i naprawdę lubi was dwóch. Czy na razie może tak zostać?
– Ruth nie jest mamą – powiedział Rafe.
– Oczywiście, że nie. Ruth w niczym nie przypomina waszej mamy, ale też niczego jej nie odbiera, Christie nadal jest wyjątkową osobą dla mnie i dla wszystkich, którzy ją kochali. Rozumiecie?
Twarze chłopców były nieprzeniknione.
– Chociaż nie, pod paroma względami Ruth jest dokładnie taka sama jak wasza mama. Jest twarda i jest bardzo dobrym człowiekiem. – Dix podał Rafe'owi Brewstera. – Nie musicie iść teraz do lekcji. Zabierzcie tego dobermana na spacer, zawołam was na kolację.
Dix i Ruth patrzyli, jak chłopcy zmieniają trampki na zimowe buty, wkładają kurtki i rękawiczki i wychodzą. Trzasnęły drzwi wejściowe, przynajmniej to było normalne. Po chwili usłyszeli, jak wrzeszczą do Brewstera.
– Chcesz zaprać tę piękną kurtkę? – Spytał Dix Ruth.
– Naprawdę myślisz, że jestem twarda? – Ruth była poważna.
– Może. Ale nie miałbym nic przeciwko temu, żeby znaleźć się z tobą w ciemnej alei. – Roześmiał się. – Jak uporasz się z kurtką, pomożesz mi przygotować sałatkę? Musimy się ratować przed mrożoną pizzą.
Rozdział 31
Waszyngton,
Piątek wieczór
Telefon Savicha zadzwonił o dwudziestej pierwszej piętnaście. Właśnie układał Seana do snu, przypominając mu po raz kolejny, jak wygląda opieka nad szczeniakiem. Pocałował syna na dobranoc i wyszedł do przedpokoju.
– Savich.
– Savich, mówi Quinlan. Przed chwilą był wybuch w Bonhornie Club. To mogła być wina bojlera, jeszcze nie wiemy. Jest mnóstwo dymu i ranni, a panika taka, że może ich być jeszcze więcej.
– Czy pannie Lilly nic się nie stało?
– Nie, ale nie zamierza pozwolić, żeby spłonęła jej kolekcja płyt jazzowych. Nie wiem co z Marvinem i Fuzzem. – Nie wpuszczaj jej do klubu, Quinlan, Już jadę.
Savich próbował się uspokoić. Zajrzał jeszcze raz do pokoju Seana, zobaczył, że maluch śpi słodko owinięty ulubionym kocykiem, z Robocopem u boku. Podszedł szybko do łóżka i znowu pocałował syna, który zachrapał cicho przez sen.
Sherlock i Graciella siedziały w kuchni, jadły pop – corn i piły dietetyczną oranżadę. Kiedy Sherlock zobaczyła męża, skoczyła na równe nogi.
– Co się stało, Dillon?
– Przed chwilą dzwonił James Quinlan z Bonhomie Club. Był wybuch. Nie wiedział, czy to wina bojlera, ale są ranni. Wygląda na to, że panuje tam istne pandemonium. Pannie Lily nic się nie stało, jest tylko wściekła. Muszę tam pojechać i im pomóc.
– To nie był bojler, Dillon, i ty dobrze o tym wiesz. To mógł być Moses Grace.
– Wiem, ale to nie ma znaczenia. Tam są nasi przyjaciele, Sherlock.
– Pojedziemy oboje. I będziemy mieli oczy szeroko otwarte.
Graciello, postaramy się wrócić jak najszybciej.
– Uważajcie na siebie! – zawołała za nimi Graciella. Wycie syren usłyszeli już dwie przecznice przed Houtton Strett, a po chwili zobaczyli błyskające koguty i reflektory rozświetlające niebo. Na ulicy i chodnikach parkowały ciężarówki, a strażacy z wężami i siekierami w dłoniach biegli w stroni;; klubu. Obok radiowozów i wozów strażackich z piskiem opon zatrzymała się furgonetka telewizyjna, chociaż zarówno Houtton Street, jak i boczne ulice zostały zablokowane. Pierwsza linia policjantów usiłowała powstrzymać gapiów, reporterów i kamerzystów. Za ich plecami inni funkcjonariusze pomagali gościom wybiegającym z klubu, którzy potykali się, brudni i kaszlący, i nawoływali narzeczonych, żony, bliskich. Reporterzy podtykali mikrofony pod nos każdemu, kto się do nich zbliżył, wyrzucali pytania z prędkością karabinu, uszczęśliwieni i pełni nadziei na kilka minut w wieczornych wiadomościach. Dokoła tłoczyła się ponad setka ludzi, większość wystrojona na piątkowy wieczór w klubie, wśród nich przechodnie, którzy zatrzymali się, żeby popatrzeć lub pomóc. Savich zaparkował swoje porsche przed wejściem do klubu, gdzie sześciu policjantów pilnowało wolnego miejsca, pewnie dla szefa policji albo jakiegoś polityka, który postanowił okazać zainteresowanie i współczucie dla mieszkańców dzielnicy zasiedlonej głównie przez czarnych. Zanim policjanci zdążyli zaprotestować, Savich wyskoczył z auta i pokazał odznakę.
– Agent Dillon Savich. Co się dzieje?
– Wybuch w klubie – sapnął oficer Greenbera, wymachując wielka pięścią w stronę reportera, któremu udało się przedrzeć przez linię policjantów. – Niezbyt wielki, ale jest mnóstwo czarnego dymu i przez to wybuchła panika. Wie pan, co się dzieje, kiedy ludzie uciekają w ten sposób. Prawie wszyscy są już na zewnątrz, ale wciąż musimy opanować ogień i sprawdzić, czy ktoś nie został uwięziony w tym gęstym dymie. Hej, koleś z mikrofonem, cofnij się! Przepraszam. To zajęło nam chwilę, agencie Savich, ale opanowujemy sytuację. Wiem, że to wciąż wygląda jak pandemonium, ale zobaczyłby pan sytuację dziesięć minut temu. Do tyłu! – wrzasnął do trzech dziennikarzy, którzy dostrzegli Savicha i próbowali się do niego dostać.
– Bezduszne harpie – dodał, gdy zaczęły błyskać flesze. – Pewnie będzie pan w wiadomościach, agencie Savich, wszyscy wiedzą, kim pan jest. Musi pan porozmawiać z detektywem Millbrayem. On tu dowodzi razem z detektywem Fortnoyem. Zaprowadzę pana, inaczej nigdy go pan nie znajdzie.
– Savich!
James Quinlan podbiegł do niego i złapał za ramię. Był brudny, miał rozdartą marynarkę i małe rozcięcie nad okiem.
– Cieszę się, że tak szybko przyjechałeś. Nie powinienem był tak cię alarmować, nie jest tak źle, jak na początku myślałem. Więcej dymu niż czegokolwiek innego. Ale ten wybuch był tak cholernie głośny, że cały budynek zadrżał w posadach. Pannie Lilly nic nie jest, ale, jak możesz się domyślać, nie przestaje biadać nad klubem i swoją białą suknią. Fuzzowi, barmanowi, też nic się nie stało, nawdychał się tylko dymu. Pomaga wyprowadzać ludzi. Karetka zabrała Marvina, ochroniarza, do szpitala. Chyba poturbowali go spanikowani ludzie, ale lekarz powiedział, że nic mu nie będzie.