– Gdzie jest panna Lilly?
– Widziałem, jak wynosi ze strażakami jakieś pudła, pewnie płyty i dokumenty. O tam jest, mówi strażakom, co mają robić. – Uśmiechnął się szeroko, ukazując bardzo białe zęby błyszczące w osmolonej twarzy.
Savich ledwo rozpoznał pannę Lilly. Jej piękna biała suknia z satyny była zrujnowana, ale wrzeszczała ile sił w płucach, co uznał za dobry znak. Pomachał do Greenberga.
– Przepraszam na chwilę, zaraz wrócę.
Savich schwycił Sherlock za ręce i przyciągnął blisko do siebie, żeby mogła go usłyszeć.
– Chcę, żebyś została na zewnątrz i wypatrywała Mosesa i Claudii. Może popadam w paranoję, ale wiesz, co myślę o takich zbiegach okoliczności. Na wszelki wypadek poproszę detektywa, żeby przydzielił ci trzech policjantów. Jeśli zauważysz Mosesa i Claudię, krzycz najgłośniej, jak możesz, dobrze?
Skinęła głową. Przynajmniej nie będzie musiała się obawiać, że ją stratują. Oparła się o drzwi Porsche, z bronią luźno zwisającą u boku i wbiła wzrok w falujący tłum. Patrzyła, jak Greenberg prowadzi Dillona i Jamesa Quinlana przez gromadę gości klubu, policjantów i strażaków do miejsca, w którym wielki mężczyzna zwrócony plecami do tłumu obracał w ogromnych dłoniach jakiś przedmiot. Mężczyzna miał na sobie długi, wełniany płaszcz, a na głowie wielką, rosyjską futrzaną czapę.
Savich postukał detektywa Millbraya w ramię, a ten odwrócił się szybko i przyjrzał jego odznace.
– Wiem, kim pan jest, agencie Savich – powiedział lekko zdezorientowany. – Ben Raven z panem pracował, prawda? Jest tu gdzieś. Ta jego dziewczyna, dziennikarka z „Post”, wszystkich wypytuje. Przynajmniej trochę ubrudziła się krwią, wyciągnęła kogoś spod krzesła. Jestem Ralph Millbray.
Savich przedstawił detektywa Millbraya Jamesowi Quinlanowi.
– Quinlan jest nie tylko agentem FBI, raz w tygodniu gra tutaj na saksofonie.
– Niezłe zestawienie, agencie Quinlan.
– Proszę, żeby pan posłał kilku ludzi do pilnowania tej rudej kobiety, która stoi obok porshe – poprosił Savich. – Sytuacja jest krytyczna. Później to panu wyjaśnię.
Quinlan i Savich patrzyli, jak Millbray szybko przywołał czterech policjantów i polecił im otoczyć Sherlock.
– Dziękuję, detektywie. Co pan tu ma?
Millbray podał Savichowi urządzenie.
– Niech pan tylko popatrzy na ten niewinnie wyglądający gadżet. To fragment telefonu komórkowego użyty jako domowej roboty detonator. Całkiem popularny przedmiot na Środkowym Wschodzie, jak pan zapewne wie. Okazało się, że wybuch nie spowodował wielkich szkód, ale narobił wystarczająco dużo huku i dymu, żeby wystraszyć wszystkich na śmierć. Ktokolwiek skonstruował tę bombę, mógł dać dużo więcej materiału wybuchowego, a tak spowodował tylko masową panikę. Wygląda to niemal na jakąś chorą prowokację, jakby komuś zależało na zamknięciu klubu.
– Nie chodziło o zamknięcie klubu, detektywie – powiedział Savich. – Kiedy Quinlan do mnie zadzwonił, wiedziałem, że to może być Moses Grace. On wie, że występuję tu od czasu do czasu i przyjaźnię się z panną Lilly. Dlatego poprosiłem o ochronę dla agentki Sherlock. To moja żona.
Millbray zamarł.
– Ma pan na myśli tego zwariowanego starucha, którego szuka każdy glina w tym mieście? I tę nastolatkę?
Savich skinął głową, a Millbray zawołał jednego z sierżantów i odszedł na chwilę.
– Kazałem mu powiedzieć wszystkim, że sprawcy wciąż mogą tu być – wyjaśnił po powrocie. – I powiedziałem mu, kim prawdopodobnie są. Jeżeli on znał to miejsce, wiedział, że właścicielka jest dla pana ważna, dlaczego podłożył taką kiepską bombę, zamiast przygotować prawdziwy wybuch?
Podszedł do nich jeszcze jeden policjant w cywilu.
– Detektyw Jim Fortnoy. Zadzwoniłem po posiłki. Przeczeszemy okolicę w poszukiwaniu tych dwojga.
Savich pokiwał głową i zwrócił się do Millbraya:
– Pytał mnie pan…
Wtedy usłyszał wrzask Sherlock. Machała bronią w górę, wskazując na jakiś punkt nad jego prawym ramieniem.
– Dillon, na ziemię! – krzyczała.
Wystrzeliła dwa razy, biegnąc w jego stronę, policjanci tuż za nią z bronią wymierzoną w dwupiętrowy budynek.
Ale Savich nie obejrzał się za siebie, patrzył na porsche.
Pomyślał o bombie, którą Moses podłożył w Motelu Hootera. Wokół samochodu kręcił się z tuzin ludzi i Savich nagle zrozumiał, co Moses zaplanował. Zwinął dłonie przy ustach i krzyknął najgłośniej, jak mógł:
– Biegnijcie! Odsuńcie się od tego porsche! Tam jest bomba! Uciekajcie!
Fortnoy i Millbray krzyczeli wraz z nim, chociaż nic nie rozumieli. Czy Moses Grace był w budynku za nimi? Ale nie padły stamtąd żadne strzały.
Nikt się nawet nie zawahał. Nerwy napięte jak postronki po wybuchu w klubie kazały ludziom reagować błyskawicznie.
Millbray schwycił Savicha za ramię.
– Dlaczego myślisz, że tam jest bomba? Twoja żona i policjanci strzelali do tamtego budynku. Co się dzieje?
Savich usłyszał huk, gdy jego porsche zamieniło się w kulę ognia, poczuł wstrząs i podmuch gorąca. Siła wybuchu odrzuciła ludzi na zewnątrz, przewracając ich na chodnik lub rzucając na siebie nawzajem. Savich usłyszał wrzaski i krzyk policjanta, który kazał wszystkim paść na ziemię i zachować spokój. Otoczony szóstką policjantów Savich podbiegł bliżej auta. Upadł na kolana obok młodej kobiety leżącej bezwładnie na chodniku i przyłożył palce do jej szyi. Dzięki Bogu wyczuł puls. Zawołał ludzi z pogotowia. Po krótkiej chwili ciszy strażacy zaczęli biec w stronę płonącego porsche, jedni z wężami w dłoniach, inni pomagali ludziom odsunąć się od płomieni, wynosili tych, którzy nie mogli iść o własnych siłach.
Wszystko wyglądało jak z koszmaru: wrzaski, jęki, płacz, pomarańczowe płomienie strzelające pod nocne niebo, wysiłki strażaków, by zapanować nad paniką i strachem ludzi.
Savich obrócił się w kółko, wołając Sherlock. Widział ją przez ułamek sekundy, gdy biegła w jego stronę i strzelała w okna domu. Nagle ją dostrzegł, była bez czapki, a jej włosy, rozsypane na ramionach, wyglądały na tle surrealistycznie pomarańczowych płomieni, jakby same stanęły w ogniu.
I już była przy nim, twarz miała czarną, kurtkę rozerwaną.
– Wydawało mi się, że widziałam go w oknie na drugim piętrze. Celował do ciebie. Kilku policjantów pobiegło to sprawdzić. – Przytuliła go mocno do siebie. – Nic ci nie jest?
Zanurzył twarz w jej włosach.
Sherlock odsunęła się i popatrzyła mu w oczy.
– Wysadził twój samochód. Chciał, żebym ja wyleciała w powietrze razem z nim. Myślisz, że zdetonował bombę z tamtego okna?
– Wkrótce się dowiemy. – Przez chwilę Savich nie mógł wydusić słowa. Tak mało brakowało. – Nie potrafię ci powiedzieć, jak bardzo się cieszę, że kogoś tam zobaczyłaś. To ocaliło ci życie. – Udało mu się nawet powiedzieć to spokojnie, pomyślał patrząc na najdroższą mu istotę na świecie.
Sherlock, usmolona i piękna, uśmiechnęła się do niego.
– To ty wyczułeś tę bombę w aucie jak jasnowidz. Jak myślisz, dokąd uciekł Moses Grace?
– Millbray i Fortnoy poślą za nim połowę glin w Waszyngtonie.