Po kwadransie chaosu ludzie zaczęli przychodzić do siebie, uspokajali się powoli, gdy okazywało się, że ich najbliżsi są cali i zdrowi. Wielu po prostu odeszło, szczęśliwi, że żyją i w obawie przed kolejnym wybuchem. Pielęgniarze chodzili od grupy do grupy, odprowadzali rannych do czekających karetek. Wszędzie pracowały kamery telewizyjne, od razu przekazując spektakularny widok płonącego auta.
– Savich!
Savich podniósł wzrok i zobaczył biegnącego w ich stronę Bena Ravena, a tuż za nim Callie Markham w długim płaszczu, którego poły uderzały ojej buty.
– Jestem tutaj, z Sherlock. Nic nam nie jest. Ben ciężko dyszał, pot płynął mu po twarzy.
– To dobrze. Świetnie. Co za okropny bałagan. Przed chwilą wsadziłem do karetki mężczyznę, prawdopodobnie z obrażeniami wewnętrznymi. Dzieciak, który przyszedł zobaczyć, co się dzieje, dostał w głowę kawałkiem metalu. Mam nadzieję, że nic mu nie będzie. Cholera, Savich, twoje porsche. Twoje piękne porsche.
– Mówisz tak, jakbyś właśnie stracił najlepszego przyjaciela – powiedziała Callie i uderzyła go w ramię. – Weź się w garść, Ben, to tylko samochód. Najważniejsze, że Dillonowi i Sherlock nic się nie stało. Nigdy nie widziałam czegoś takiego, ale gliny świetnie sobie radzą.
– Ale ja się nim nigdy nie przejechałem.
– Moses Grace i Claudia wciąż mogą być niedaleko, chociaż wątpię w to. Zbyt wiele by ryzykowali. On musiał być blisko, żeby zdetonować bombę, Sherlock widziała go w tamtym oknie. Wybrał odpowiednią chwilę, by podrzucić ładunek do samochodu, i odszedł, co nie było trudne przy takiej liczbie ludzi. Pewnie czekał, aż wrócę do auta, gdy Sherlock go zauważyła. – Znowu to do niego dotarło. Popatrzył na żonę i przycisnął ją do siebie tak mocno, że nie mogła oddychać. Jej kurtka wciąż była ciepła, a włosy śmierdziały dymem.
– Nic mi nie jest – wyszeptała. – Naprawdę, wszystko w porządku. – Przytuliła się do niego i pogłaskała go po plecach.
– Jestem idiotą. W ogóle nie powinniśmy byli tu przyjeżdżać. Miałaś rację, to była pułapka. Gdybyś nie dostrzegła Mosesa i nie pobiegła w moją stronę, zginęłabyś, a tamci policjanci razem z tobą.
Ben i Callie popatrzyli na siebie. Callie powoli wyjęła dyktafon i zaczęła cicho do niego mówić.
– Proszę cię, Callie, nie nagrywaj.
Patrzył na nią, dopóki nie skinęła głową i nie schowała dyktafonu.
Savich odwrócił się, żeby spojrzeć na dymiące zgliszcza porsche, jego chluby i radości od chwili, gdy dostał auto od ojca na dwudzieste pierwsze urodziny. Teraz została z niego tylko sterta pogiętego metalu i czarny dym.
– Przykro mi z powodu twojego samochodu, Dillon.
– Nie bądź głupia. – Przytulił ją jeszcze mocniej. Pod prawą ręką poczuł coś mokrego i serce w nim zamarło.
– Sherlock, co się stało, co…
– Och, kurczę – wyszeptała, przełykając z trudem ślinę.
– Chyba jednak nie uszłam bez szwanku.
Savich zerwał z Sherlock kurtkę i zobaczył plamę krwi na jej prawym ramieniu.
Wziął ją na ręce i zaniósł do karetki, gdzie pielęgniarze pakowali już swój sprzęt. John Edsel, wysoki i zbudowany jak surfer, który akurat dziś obchodził dwudzieste piąte urodziny, znalazł się przy nich w ułamku sekundy.
– Co się stało? Poczekaj, Gus, mamy jeszcze jedną. – Gestem polecił Savichowi, żeby położył Sherlock na noszach.
– Nie, proszę, Dillon, pozwól mi siedzieć. Nie mogę leżeć płasko na plecach.
Savich usiadł na brzegu noszy i przytulił żonę do siebie, rozmawiając jednocześnie z pielęgniarzem.
– Agencie, musi ją pan puścić – powiedział Edsel. – Proszę odsunąć się o dwa kroki, tyle miejsca mi wystarczy. Mówił pan, że kiedyś już była ranna w to ramię?
– Tak, parę lat temu została dźgnięta nożem, nie zdążyła się odsunąć.
– Dlaczego nie zdążyła się pani odsunąć? – spytał John, rozcinając rękaw swetra.
Sherlock wiedziała, że chłopak próbuje odwrócić jej uwagę, ale nagły atak bólu tak ją poraził, że omal nie zemdlała. Zapomniała, że taki ból może uderzyć człowieka jak obuchem. Próbowała skupić się na rzeczywistości.
– Chyba nie ćwiczyłam wystarczająco dużo, dlatego byłam za wolna. Dillon był na mnie wściekły i jak wyzdrowiałam, zemścił się na mnie na siłowni, dał mi taki wycisk, że ledwo żyłam. Teraz jestem tak silna, że mogłabym unieść tę karetkę. Niech się pan nie martwi, nie zemdleję.
– Och, rozumiem, pani też jest agentką FBI. Prowadzicie ekscytujące życie. To wasze porsche wyleciało w powietrze? No dobrze, nie jest tak źle, ta gruba kurtka ochroniła panią. Potrzeba tylko kilka szwów. Zabierzemy panią do szpitala.
John zatrzymał się na chwilę i popatrzył na powykręcaną, dymiącą ruinę.
– Strasznie szkoda tego porsche. Jest pani gotowa się położyć? – Pomógł jej obrócić się i wyciągnąć na noszach, ale cały czas patrzył na samochód i potrząsał głową.
Rozdział 32
Waszyngton
Piątek w nocy
Dochodziła północ, gdy Ben Raven przywiózł ich do domu. Sherlock, nafaszerowana proszkami przeciwbólowymi, z prawą ręką na temblaku, nuciła melodię z „Gwiezdnych wojen”, ale była tak oszołomiona, że nie wychodziło jej to zbyt dobrze. Pożegnała się z Benem j pozwoliła, żeby Dillon zaniósł ją do domu. Powiedzieli Gracielli, co się stało, i Savich wniósł żonę na górę. Posadził ją na brzegu łóżka i zaczął rozbierać, gdy zadzwonił jego telefon komórkowy.
Sherlock przestała nucić i wyszeptała:
– Jest dokładnie północ. Ma wyczucie, co?
Dillon skinął głową, wziął głęboki oddech i próbował się uspokoić. Pozwolił, żeby telefon zadzwonił trzy razy, po czym pokazał gestem Sherlock, żeby zadzwoniła ze stacjonarnego telefonu do Budynku Hoovera i uprzedziła agentów o telefonie Mosesa Grace.
– Przygotowałeś niezły wybuch, Mosesie – powiedział do słuchawki.
– Rozjaśniliśmy noc, prawda? I wy też przyjechaliście. Podobało mi się to, pokazaliście, jaki jestem dla was ważny. Claudia i ja mieliśmy niezły ubaw, patrząc, jak ci wszyscy eleganci galopowali z klubu, wrzeszcząc, popychając się i przewracając nawzajem. Ludzie są tacy nieuprzejmi, prawda? Dobre maniery to tylko pozory. Kiedy chodzi o to, żeby przeżyć, zaciera się granica między dobrem a złem. Wybrałem Bonhomie Club specjalnie dla ciebie, masz tam tylu przyjaciół. Wiedziałem, że przyjedziesz.
I proszę bardzo, nadjechałeś w tym swoim błyszczącym, czerwonym autku, zupełnie tak, jak przewidywałem. Claudia widziała, jak wyskakujesz z samochodu, i niemal się oblizała.
Zarechotał, czknął i przełknął flegmę. Savich niemal widział, jak ociera żylastą dłonią usta.
– Szkoda twojej radości i dumy, synku. Miałem łzy w oczach, kiedy auto stanęło w płomieniach. Wiesz, Claudia powiedziała, że my dwaj za dobrze się znamy. Twoja żonka dostrzegła mnie w tym oknie. Zaskoczyła mnie jak diabli, gdy zaczęła wrzeszczeć i strzelać. Prawie mnie trafiła, ale Claudia w porę mnie odciągnęła. – Westchnął. – Wtedy musiałeś zgadnąć, co się wydarzy.
Claudia była wściekła, że twoje małe kochanie nie wybuchło w powietrze razem z porsche, chciała zobaczyć, jak wylatuje w powietrze niczym kawałki blachy.
– Tak, znowu spieprzyłeś sprawę, tak samo jak w motelu – powiedział Savich z pogardą. – Ale jesteś stary, Mosesie, i tak chory i słaby, że tracisz pazur. I wiesz co? Jesteś kłamcą, żałosnym, pokręconym kłamcą.
– Co? O czym ty mówisz, chłopcze? Bawiliśmy się tylko, nie mieliśmy zamiaru rozerwać was na strzępy tam, w motelu, ale gdyby tak się stało… cóż, zabawa by się skończyła, prawda? Dlaczego nazywasz mnie kłamcą? Nigdy cię nie okłamałem, synu.