W elektronicznych drzwiach garażu było małe okienko, więc Savich nie musiał próbować ich otwierać. W środku nie stał żaden samochód.
Sherlock podrapała się w rękę w wiszącą na temblaku.
– Może być wszędzie.
– To prawda. Ale wiesz co? Nie sądzę, żeby Marilyn nosiło po świecie. Mam pomysł. Sprawdźmy, czy mam rację.
Parę minut później Savich skręcił w dziurawą, asfaltową drogę. Sherlock spojrzała na rząd klonów, których nagie gałęzie kołysały się na wietrze.
– Okolica wygląda znajomo. Wiesz, cieszę się, że znowu zobaczę tę stodołę. Wszystko się tutaj skończyło.
Savich pamiętał tamto popołudnie, jakby to było wczoraj. – Tamtego dnia wygraliśmy. Ci chłopcy, których porwali, też.
– To dziwne, jak dobrze Moses Grace zna niektóre fakty, a jak bardzo myli się co do innych. Musiał szukać informacji jedynie w gazetach.
– Tak, a resztę sobie wyobraził. Wielkie nieba, popatrz tylko na to.
Wielka stara stodoła, nieużywana od dziesiątek lat, nie była już opuszczoną ruiną. Odpadające niegdyś deski pomalowano na jaskrawoczerwony kolor, który odbijał popołudniowe słońce przeświecające przez gałęzie drzew. Śmieci i części maszyn, które kiedyś walały się dokoła, zniknęły, a do podwójnych, wielkich drzwi prowadziła żwirowana ścieżka.
– To miejsce wygląda zupełnie inaczej. Myślisz, że Marilyn to zrobiła?
– A kto inny? Spójrz, drzwi są uchylone. Ona musi być w środku. – Savich otworzył z uśmiechem drzwi. To niesamowite, pomyślał, patrząc na zalane słońcem wnętrze. Uprzątnięcie gnijącego siana, zardzewiałych maszyn i drewnianych żłobów musiało zająć kilka miesięcy. Namalowane na środku czarne koło, które tak dobrze pamiętał, zniknęło, podłogę pokryto czystą sklejką. Ściany wygładzono i pomalowano, a w okna wstawiono szyby. Stara stodoła pachniała świeżym powietrzem, farbą, trocinami i klejem do tapet.
Ruszyli na drugą stronę stodoły pod opuszczonym sufitem, z którego zwieszały się nowe lampy rozjaśniające pomieszczenie wielkimi kręgami światła. Widoczne na przeciwległej ścianie schody prowadzące na strych zostały odnowione i pomalowane i wyglądały na bardzo solidne.
Savich usłyszał nucenie i zawołał: – Marilyn? Czy to ty?
Nucenie ustało, a kobiecy głos z nutką lęku spytał: – Kto tam?
– Agent Di1lon Savich i agent Sherlock z FBI. Pamiętasz mnie?
Z zaplecza wyszła młoda kobieta z pędzlem w dłoni ubrana w stare, poplamione farbą dżinsy, za dużą koszulę i sfatygowane tenisówki. Zgarbiona, zastraszona dziewczyna z nadwagą, tłustymi włosami i przerażonym wzrokiem, którą oboje pamiętali, zniknęła. Ta kobieta była zdrowa, miała bystre spojrzenie i czyste włosy, związane w koński ogon.
– Agent Savich? To naprawdę ty? Och wielkie nieba, to ty! I jak fantastycznie wyglądasz! – Zarzuciła mu ręce na szyję i podskoczyła, żeby objąć go nogami w pasie. Odchyliła się lekko i uśmiechnęła szeroko. – Och, to po prostu ekstra! Pamiętasz ten list, który wysłałam ci z Aruby? Pisałam, jak bardzo się cieszę, że Tammy cię nie zabiła? – Pochyliła się do przodu i ucałowała go głośno w oba policzki. – Nie myślałam, że jeszcze kiedyś cię zobaczę.
Savich schwycił ją delikatnie za nadgarstki i rozplątał uścisk wokół swojej szyi.
– Marilyn – powiedział ze śmiechem – nie myśl, że nie podoba mi się takie powitanie, ale to jest moja żona, agent Sherlock. Pamiętasz ją, prawda? Teraz ma rękę na temblaku, ale gdyby nie miała, sama ściągnęłaby cię ze mnie i mocno uściskała za to, jak bardzo nam wtedy pomogłaś.
Marilyn odwróciła się w jego ramionach.
– Och, cześć, agentko Sherlock. Dlaczego ty też nie nazywasz się Savich?
Sherlock uśmiechnęła się do kobiety, której nogi wciąż oplatały talię jej męża.
– Cóż, widzisz Marilyn, jeden agent Savich już jest. Uwierz mi, FBI nie potrzebuje drugiego. Poza tym dzięki mojemu nazwisku źli kolesie pomyślą dwa razy, zanim spróbują ze mną zadrzeć.
– Sherlock – powiedziała Marilyn, przeciągając samogłoski.
– Tak, podoba mi się. – Zeskoczyła na podłogę i uśmiechnęła się do Savicha. – Kopę lat, panie Savich.
– I mnóstwo zmian na lepsze – dodał.
– Dwa lata temu ukończyłam dziewięciomiesięczny kurs obróbki drewna w centrum architektonicznym w Baltimore, nauczyłam się inkrustować, żłobić, rzeźbić i tak dalej, a potem dowiedziałam się o tym starszym panu, który ma sklep właśnie tutaj, w Summerset. Jest absolutnie wspaniały, rzemieślnik w dawnym stylu, słynie z wyrobu mebli w całej okolicy. Udało mi się go przekonać, żeby mnie zatrudnił. Nazywa się Buzz Murphy i jest uroczym staruszkiem. Uczy mnie wszystkiego, co sam umie, i jesteśmy już prawie partnerami. Zamierza odsprzedać mi sklep, jak pójdzie na emeryturę. – Przerwała na chwilę. – Hm, do tego stary bałwan chce się ze mną ożenić, ale nic z tego.
Już nie jestem biedna, w każdym razie nie aż tak jak kiedyś.
I schudłam, chodzę na siłownię, a frytki jem tylko dwa razy w tygodniu. – Uniosła za dużą koszulę i okręciła się wokół własnej osi, pokazując brzuch.
Sherlock roześmiała się.
– Wyglądasz świetnie, Marilyn, może nawet zbyt dobrze, dlatego wolałabym, żebyś odsunęła się od mojego męża. – Zatoczyła ręką dokoła. – To wielkie przedsięwzięcie i jak dużo już osiągnęłaś.
Marilyn aż pojaśniała z radości.
– Czyż to nie wygląda wspaniale? Zabrało mi całe miesiące. Kiedy trzeba coś zrobić, a sama nie potrafię sobie z tym poradzić, znajduję kogoś, kto umie. – Wskazała ręką na kilka mahoniowych krzeseł. – Widzicie tamte krzesła, które zrobiłam z Buzzem? Uwielbiam chippendale. – Marilyn była tak podekscytowana, że niemal tańczyła.
– To brytyjski wzór z końca osiemnastego wieku. Spójrzcie na te skomplikowane ryty, kurczę, ile one wymagają delikatności i koncentracji, i na te nogi w kształcie łap, za te cudeńka można dać się pociąć.
– Są niesamowite – przyznała Sherlock. – Tak starannie wykonane.
– Buzz pomagał mi przy ozdobach, ale ostatnie dwa zrobiłam zupełnie sama. Założę się, że nie poznacie, które zrobiłam bez jego pomocy.
Savich przyjrzał się meblom uważnie, przejechał dłonią po zawiłym wzorze na jednym z krzeseł i uśmiechnął się•
– Nie, nie potrafię powiedzieć. Jesteś naprawdę dobra, Marilyn.
– Dziękuję. Już przygotowałam sobie starą narzędziownię, będę miała tam biuro. A mieszkać będę na strychu. Skończę go za kilka miesięcy i wtedy się wprowadzę.
Zdecydowałam, że nie chcę ani sklepu, ani domu Buzza, wezmę tylko jego narzędzia, wyposażenie i klientów, ale jeszcze mu o tym nie powiedziałam, prowadzi ten interes od trzydziestu lat. Ale mój sklep będzie tutaj. Będę tu miała mnóstwo miejsca do pracy. I światło, popatrzcie, jakie cudowne jest światło!
Savich powoli przyzwyczajał się do tego, jak bardzo Marilyn się zmieniła. Nie tylko zewnętrznie, zniknęła też aura beznadziei i lęku, która ją otaczała. Nie była już tą sterroryzowaną dziewczyną, wykorzystywaną przez Tuttle'ów, tylko rozsądną, młodą kobietą.
Savich wziął ją za rękę. Wiedział, że znowu ją zdenerwuje, ale nie miał innego wyjścia.
– Nie chcę cię niepotrzebnie straszyć, Marilyn, ale potrzebujemy twojej pomocy. To dotyczy Tammy.
Jej dłoń drgnęła w jego uścisku, ale Savich mocno ją przytrzymał. Przez chwilę w oczach Marilyn malowała się panika.
– Wszystko w porządku. Wiesz, że Tammy i Tommy od dawna nie żyją. Chodzi o kogoś blisko z nimi związanego. Szukamy starszego mężczyzny, który znał Tammy, być może jej dziadka.
– Ale dlaczego? Oni wszyscy nie żyją, prawda? Przysięgasz, że Tammy umarła, Savich?