– Oczywiście, że umarła – zapewnił ją. – Ale żyje jeden niebezpieczny starzec, tak szalony i agresywny jak Tammy. Chce pomścić ją, zabijając mnie. I chce skrzywdzić Sherlock. Pomóż nam, Marilyn, powiedz, kim on jest.
– Moses Grace? – wyszeptała, blada na twarzy i z dawnym wyrazem strachu w oczach. – Ten starzec, o którym wszyscy mówią? I ta nastolatka, która z nim jest? Claudia?
Savich skinął głową.
– Och, Boże, myślisz, że on coś wie o tej stodole?
– Nie, nie sądzę. W żadnej gazecie nie podano dokładnej lokalizacji. I uwierz mi, Marilyn, gdyby w jakiś sposób dowiedział się o tym miejscu, byłby tu już kilka miesięcy temu. Nie wie. Zaufaj mi.
– To dobrze. Myślisz, że Moses Grace jest dziadkiem Tammy?
– Tak, to bardzo prawdopodobne. Jest zbyt stary, żeby być jej ojcem.
– Nie chcę, żeby on cię zabił. – Skinęła głową w stronę temblaka na ramieniu Sherlock. – On to zrobił?
– Tak – odpowiedział Savich.
– Masz rację, on nie może być ojcem Tammy. Jej tata odszedł, kiedy oboje z Tommym byli bardzo mali.
– Dobrze. Mówiłaś, że twoja mama i mama Tammy były siostrami. Opowiedz nam, Marilyn, co wiesz o innych krewnych: nazwiska, adresy, cokolwiek.
– Trudno mi o nich mówić, ale spróbuję. – Wskazała im mahoniowe krzesła. – Proszę, siadajcie. No dobrze. – Zamilkła, wyciągnęła nogi przed siebie i wepchnęła ręce do kieszeni dżinsów.
W końcu zaczęła mówić, powoli, jakby ktoś wyciągał z niej słowa wbrew jej woli:
– Mieszkałam z mamą w Dalton, w Kansas. Tammy i Tommy mieszkali w Lucas City, niewielkim miasteczku odległym od naszego o jakieś piętnaście mil. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek była mowa o ojcach, ale jestem pewna, że nasze matki miały mężów. Na mamę Tammy mówiłam ciotka Cordie. Cordelia Tuttle, Tuttle to było nazwisko po mężu, ale, jak już powiedziałam, on dawno odszedł. Mój tata miał na nazwisko Warluski, dlatego moja mama nazywała się Marva Warluski. Mój staruszek zniknął jeszcze przed moim urodzeniem.
Mama mówiła, że Cordie ma mózg wielkości orzeszka ziemnego i jest złośliwa jak żmija, a Tommy i Tammy są podobni do niej jak dwie krople wody. Za każdym razem gdy mnie bili, mama mówiła, że dopóki nie skręcą mi karku, wszystko jest w porządku, bo muszę przestać być mięczakiem.
Chowałam się, kiedy do nas przychodzili. – Zamilkła na chwilę i wygięła usta. – Ale zawsze mnie znaleźli i zbili na kwaśne jabłko. Mama nazywała mnie tchórzem.
– Pamiętasz jakichś innych wujków albo ciotki? Marilyn potrząsnęła głową.
– Moja mama nigdy o nikim takim nie mówiła. Ciotka Cordie też nie.
– Twoja mama i matka Tammy obie nie żyją, prawda, Marilyn?
– Tak, umarły, kiedy byliśmy nastolatkami. Wtedy Tommy i Tammy mnie zabrali, powiedzieli, że muszę robić dokładnie to, co mi każą, albo wrzucą mnie do dołu pełnego węży.
– Jak one umarły?
– Tommy powiedział, że włamały się do domu tej staruszki, żeby zabrać jej emeryturę, ale ona nie chciała im powiedzieć, gdzie trzyma pieniądze. Sąsiad usłyszał krzyk starszej pani i zadzwonił na policję. Wybiegły z domu, gliny za nimi i jeden z nich strzelił w tylną oponę. Mama nie mogła utrzymać samochodu na drodze i uderzyły w drzewo. Obie zginęły na miejscu.
Sherlock poczuła falę mdłości i przełknęła. Marilyn mówiła o tym tak spokojnie. Zobaczyła, że wyraz twarzy Dillona się nie zmienił, ale oczu mu pociemniały.
– Powiedz nam, jakie było panieńskie nazwisko twojej matki – poprosił.
– Marva Gilliam.
– Czy Cordie nosiła to sarno nazwisko?
– Ciotka Cordie… tak, ona też nazywała się Gilliam.
– Dobrze, bardzo dobrze. Cordelia Gilliam. Czy kiedykolwiek spotkałaś dziadka lub babcię?
Marilyn ponownie zamknęła oczy.
– Babci nie pamiętam. Ale dziadka… tak, pamiętam go. Nigdy u nas nie był, tylko u ciotki Cordie. Miałam może sześć lat, kiedy przyjechał. Coś musiało się wydarzyć, bo nagle zniknął. Może zrobił coś złego i musiał uciekać. Był podły, agencie Savich, tak podły jak ciotka Cordelia, Tommy i Tammy. Uderzył Tammy w głowę, a potem tulił ją i głaskał po włosach. To mnie śmiertelnie przeraziło, teraz widzę, że coś było nie tak w sposobie, w jaki ją przytulał.
– Widziałaś go jeszcze kiedyś?
– Po śmierci mamy przyszedł kiedyś w środku nocy do domu Tammy i Tommy' ego. Pakowaliśmy się, bo mieli przyjechać po nas ludzie z opieki społecznej i musieliśmy uciekać. Wcisnął Tammy do ręki całą garść banknotów, pocałował ją, tak z otwartymi ustami, poklepał ją po policzku i wyszedł. Pamiętam, że Tammy wybiegła za nimi wróciła dopiero po godzinie. – Marilyn popatrzyła na Savicha. – Nie myślałam o tym od lat. Naprawdę nie zdawałam sobie sprawy… ale Tammy nie miała wtedy nawet piętnastu lat. Czy on uprawiał z nią seks, agencie Savich?
– Nie myśl o tym, Marilyn. Czy kiedykolwiek słyszałaś, jak miał na imię?
– Moja mama i ciotka Cordie nazywały go Papą. Słyszałam, jak mówił Tammy, żeby mówiła do niego Malcolm, więc chyba nazywał się Malcolm Gilliam. Wiecie co? Właśnie zobaczyłam go oczami wyobraźni. Był przystojny, naprawdę dobrze wyglądał, chociaż był stary.
Pamiętam, że kiedyś, jakieś pół roku później, Tommy i Tammy rozmawiali o nim. Tammy machała mi przed nosem pocztówką, powiedziała, że jest od jej dziadka. Przypomniałam jej, że to także mój dziadek, ale ona roześmiała się i powiedziała, że ja go nie znam tak jak ona. Powiedziała, że przysłał jej tę kartkę aż z Montrealu.
– Skąd wiedział, gdzie oni są, pamiętasz?
– Nie wiem, agencie Savich. Nie mówili o tym.
– Były jakieś inne listy albo kartki?
– Tak, kilka, przychodziły razem z plikami pieniędzy przez jakieś trzy lub cztery lata, a potem przestały.
Savich pochylił się i poklepał ją po ręku.
– Bardzo nam pomogłaś. Dziękuję.
Ponieważ Marilyn była tak dumna ze swego nowego domu, Savich i Sherlock napili się z nią lemoniady i zjedli kilka ciastek. Pokazała im stół, który robiła do kompletu z pięknymi krzesłami. Na do widzenia Marilyn odprowadziła ich do volvo i powiedziała do Savicha:
– Bardzo mi przykro z powodu twojego porsche. Widziałam w telewizji, jak wyleciało w powietrze. Teraz musisz jeździć tym maleństwem.
Savich poklepał ją po policzku i pocałował lekko.
– Jak tylko będę mógł, kupię sobie auto, które ci się naprawdę spodoba.
– To kup jedną z tych nowych corvette, oczywiście czerwoną. Chyba że stać cię na ferrari.
Machali do niej oboje, aż szopa zniknęła im z pola widzenia.
Kiedy wjechali z powrotem na wiejską drogę, Savich powiedział:
– Malcolm Gilliam. Założę się o wszystko, że jedno z rodziców nazywało się Moses albo Grace.
Rozdział 34
Richmond, Wirginia
Sobota po południu
Ruch na drodze był powolny, gdy dojeżdżali do Richmond, ludzie wychylali się z okien samochodów i rozkoszowali łagodniejszą pogodą.
Dix zjechał z autostrady i ruszył przez West Grace Street w stronę posterunku policji.
Jak na sobotę po południu ruch w komisariacie był spory, Dix widział ostatni raz takie zamieszanie w Nowym Jorku. Minęli kobietę, która łkała z twarzą ukrytą w dłoniach, mężczyznę klnącego głośno na oszustwo mechanika i policjanta, który wypisywał protokół obok śmiertelnie przerażonego nastolatka. Dix pomyślał, że powinien był zostawić Roba i Rafe' a w samochodzie z Brewsterem, ale w tej chwili pojawił się detektyw Morales i podszedł do nich z wyciągniętą dłonią. Po prezentacji detektyw zaprowadził ich na drugie piętro. Popatrzył na chłopców i powiedział coś cicho do telefonu komórkowego.