– Rafer ma czternaście lat, więc jest wystarczająco duży, żeby pracować, ale ma też fatalne stopnie z biologii i angielskiego i już mu powiedziałem, że może zapomnieć o pracy, jeśli nie poprawi ich na czwórki. Sam próbuję mu pomóc, wieczorami budujemy razem model podwójnej spirali DNA na biologię i czytamy „Otella” na angielski. Ten chłopak to idiota.
– Rafer? On nie jest idiotą, Dix, potrzebuje tylko dobrej motywacji.
– Nie, Stup, nie Rafer, ten facet, Otello. Wiesz, ten, który morduje swoją żonę w sztuce Szekspira.
– Och, no dobrze. Rafer tak bardzo chce dostać tę pracę, że obiecał mi, że będzie pracował ekstraszybko i zrobi wszystko, co mu każę, w czasie krótszym o połowę, niż zrobiłby to ktokolwiek inny, a potem będzie się uczył.
Dix roześmiał się.
– Ten chłopak zawsze wie, co powiedzieć. Co mu odpowiedziałeś?
– Że porozmawiam o tym z tobą.
– Powiedz mu, że płacisz za godzinę, więc jeśli będzie się tak uwijał, dostanie tylko połowę wypłaty. Zobaczymy, co on na to.
Stup potarł ramiona i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
To dobre, Dix. Jutro ma do mnie przyjść i tak mu powiem.
Dix, zanim doszedł do swojego range rovera, pogawędził jeszcze z sześcioma mieszkańcami, w tym z bibliotekarką Melissą Haverstock, która spytała go, czy miałby ochotę pójść z nią w sobotę wieczór na kolację do Pierwszego Kościoła Metodystów. Szeryf uprzejmie odmówił.
Kiedy jedenaście minut później wjechał na podjazd, już robiło się ciemno. Dix miał już naprawdę dosyć długich, zimowych nocy. Było zimno, nagie gałęzie drżały w lodowatym powietrzu. Nadchodziła śnieżyca, czuł to w powietrzu, była coraz bliżej. W domu paliły się wszystkie światła, co oznaczało, że albo chłopcy są w domu, albo wyszli, nie zadając sobie trudu zgaszenia lamp. Kto to mógł wiedzieć?
Usłyszał szczekanie Brewstera i wiedział, że pies czeka przy drzwiach, machając szaleńczo ogonem. Brewster miał zwyczaj sikać z radości, więc Dix przyspieszył w nadziei, że zdąży uprzedzić ten przykry wypadek.
Był piątkowy wieczór i Dix będzie musiał skłonić Roba do zrobienia prania. Wszyscy trzej musieli przetrwać różowe bokserki i podkoszulki, zanim Rob w końcu nauczył się nie mieszać kolorów w pralce. Rafer przez dobre dwa tygodnie nosił pod spodniami slipki kąpielowe, bo chłopaki na wuefie śmiali się do rozpuku z jego różowej bielizny.
Brewster, którego imponujący szczek przerastał o kilka kilogramów, próbował wspiąć się na jego nogę, gdy wchodził do domu.
– Hej, Brewster, jak się masz, kolego? Już jestem w domu, zaraz będziemy się bawić. I nawet nie nasiusiałeś mi na buty. – Podniósł miniaturowego pudla i roześmiał się, gdy pies zaczął radośnie lizać go po twarzy.
– Chłopcy, jesteście w domu?
Rafer, ziewając, wkroczył powoli do pokoju.
– Cześć, tato. Ja jestem.
– Gdzie jest twój brat?
Rafer wzruszył ramionami – ulubiony gest wszystkich nastolatków oznaczający „a co mnie to obchodzi”.
– Nie wiem, może poszedł do Mary Lou. Powiedział, że chce się dostać pod jej spódnicę.
– Jeśli spróbuje dostać się pod spódnicę Mary Lou, jej tata zedrze z niego skalp.
Rafer wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– A to dobre. Ostrzegę go, ale wiesz, tato, kiedy Rob jest z nią, robią mu się takie szklane oczy, jakby był wariatem. Zresztą, nieważne.
– Tak, ostrzeż go, Rafe. – Oczywiście, że Rob był zwariowany, był nastolatkiem. Dobrze, że istnieli jeszcze tacy ojcowie jak tata Mary Lou, bo przy tych szalejących hormonach… Rodzice krótko trzymali dziewczynę, ale Dix podejrzewał, że będzie musiał znowu, po raz kolejny, pomówić z Robem: nastolatek i rozmowa o odpowiedzialnym seksie to dopiero przyprawiało go o ból głowy.
– Rob zrobił pranie – powiedział Rafer, a Dix poczuł przypływ zadowolenia, które szybko minęło, gdy syn prychnął.
– Jakiego koloru mamy teraz bieliznę?
– Prześliczny błękit królewski – odpowiedział Rafer. – Tak powiedziała pani Melowski.
– Świetnie. Wspaniale. Dlaczego pokazywałeś pani Melowski nasze niebieskie bokserki?
– Ona ciągle do nas przychodzi, chce się z tobą widzieć, a Rob akurat trzymał w ręku majtki, ona je zobaczyła i zaczęła się śmiać. Pokazała Robowi, co zrobił źle.
– Ja też mu pokazywałem, niezliczoną ilość razy.
– Powiedziała, że trzeba będzie je parę razy wyprać i wymoczyć w wybielaczu, żeby odzyskały dawny kolor. Zostawiła cytrynowe ciasto na deser. Tato, co będzie na obiad?
– Na pewno nie pizza, Rafe. We wtorek zrobiłem gulasz i zamroziłem. Przygotuję do tego jakieś grzanki.
– Sprawdzę, czy mamy dosyć keczupu.
– Mamy. Sprawdziłem rano, przed wyjściem. Zostało trochę tego ciasta?
– Zjadłem parę kawałków – przyznał Rafer.
Dix ujrzał oczami wyobraźni resztki deseru. Wyjął z kieszeni komórkę i zadzwonił do domu Claussonów. Na pewno Rob był u nich i grał w football z Mary Lou i jej rodzicami, którzy byli zabójczy w tej grze. Mieli najszybszy refleks, jaki Dix w życiu widział. Rob musiał naprawdę dostać w kość, bo wydawał się zadowolony, że ma wrócić do domu na kolację.
– Tato, czy Mary Lou może zjeść z nami?
Zanim Dix zdążył odpowiedzieć, usłyszał w tle głos pana Claussona:
– Nie, Rob, dziś wieczorem przychodzi do nas ciotka Mary Lou.
– Wracaj do domu, Rob.
– Tak, Rob – odezwał się Rafer. – Nie chcesz przecież, żeby pan Clausson zdarł z ciebie skalp.
Śnieg zaczął padać około dziewiątej trzydzieści. Dix oglądał z chłopcami telewizję, on i Rafe godzinę wcześniej pochowali Otella i Desdemonę. Rafe, zdaniem Dixa całkiem słusznie, chciał wiedzieć, dlaczego Jago nie wyrwał mu wnętrzności, ale powiedział tylko:
– Słuchaj, Szekspir dał nam pięć trupów. To chyba wystarczy, prawda?
– Tak, chyba to dosyć, żeby wykończyć całą obsadę – przyznał w końcu Rafe.
Model podwójnej spirali DNA został skończony i królował na biurku Rafe'a obok piłki Tytanów, podpisanej przez Steve'a McNair. Zwykle w piątkowe wieczory oglądali telewizję, to była frajda dla chłopców, którzy w tygodniu mieli szlaban na telewizor.
Rafe zasnął w połowie „Prawa i porządku” z głową na nodze Dixa. Rob, wysoki i chudy szesnastolatek, chrapał cicho rozwalony w ulubionym fotelu. Włosy miał tak czarne jak Dix, ale po matce odziedziczył niebieskozielone oczy.
Ja jestem staruszkiem w tym pokoju, pomyślał Dix, i tylko ja nie śpię.
Zastanawiał się, co chłopcy robili w ciągu dnia, że byli aż tak zmęczeni.
O dziesiątej wygonił synów do łóżka i zabrał Brewstera na wieczorny spacer. Ponieważ śnieg dopiero zaczął padać, nie musiał się martwić, że Brewster zapadnie się po uszy, co często zdarzało się zimą. Dix wyprowadził psiaka na werandę i patrzył, jak radośnie zeskakuje ze schodów i pędzi, szczekając, w głąb ogrodu. Obracał się wokół własnej osi, podskakując, jakby miał sprężyny w tylnych łapach, a przednimi próbował schwytać wirujące drobinki śniegu i machał jak szalony puszystym, krótkim ogonkiem.
Dix wyszedł na chodnik i uniósł twarz do nieba. Śnieg był tak drobny i miękki, że topniał w chwili, w której dotykał jego twarzy. Szeryf stał w ciszy, uśmiechając się do Brewstera i czekał, aż płuca wypełni mu nocne powietrze. Zdał sobie sprawę, że dobrze się czuje, jest mniej rozbity niż zwykle i uznał to za krok w odpowiednim kierunku.
Brewster szczeknął na niego trzy razy i popędził w stronę lasu.
– Brewster! Wracaj, wiesz, że do lasu nie wolno!
Ale Brewster poczuł woń jakiegoś zwierzęcia i nie zamierzał zrezygnować z polowania. Dix, naciągając po drodze skórzane rękawiczki, ruszył za psem. W lesie żyło mnóstwo dzikich zwierząt, a dziewięćdziesiąt dziewięć procent z nich było większe i bardziej groźne niż Brewster. '