Dix nawoływał psa raz za razem, ale jedyne, co słyszał, to coraz bardziej oddalające się szczekanie. Pewnie Brewster coś znalazł, może ranne zwierzę.
Nocne niebo wisiało nisko, pełne ciężkich, nadętych chmur grożących znacznie poważniejszymi opadami niż te kilka płatków.
– Brewster!
Skowyt przeciął nocna ciszę, teraz już nie tak odległy. Czy Brewster złapał oposa?
Śnieg stawał się coraz gęstszy, ale Dixa chroniła gęsta korona gałęzi.
– Brewster!
Pies szczekał jak szalony na jakieś wybrzuszenie na ziemi, coś nieruchomego, co przypominało człowieka.
Dix złapał psiaka, schował za pazuchę i zapiął kurtkę.
– Uspokój się, Brewster, i nie nasikaj mi na koszulę. – Popatrzył na leżącego przed nim człowieka, nieprzytomnego lub martwego.
Dix upadł na kolana i odwrócił ciało. To była kobieta z zakrwawioną twarzą: Ściągnął rękawiczki, nabrał garść śniegu i lekko przetarł jej twarz. Krew zeszła bez trudu. Z boku głowy kobiety zobaczył rozcięcie, które lekko krwawiło. Przytknął palce do jej szyi, puls miała powolny, ale miarowy. Dobrze. Przybliżył usta do jej twarzy.
– Słyszysz mnie? Musisz się obudzić. Powieki kobiety drgnęły.
– O tak. Otwórz oczy, na pewno dasz radę.
Kobieta nie otworzyła oczu, ale wydała niski jęk. Dix metodycznie sprawdził jej ręce, nogi i tułów i nie znalazł żadnych złamań. Co nie znaczyło, że ich nie było. Włożył z powrotem rękawiczki i delikatnie uniósł kobietę na rękach. Brewster wysunął łebek zza pazuchy. Kobieta była wysoka, szczupła i dosyć ciężka. Bał się przerzucić ją sobie przez ramię na wypadek, gdyby miała jakieś obrażenia wewnętrzne, więc musiał nieść ją na rękach.
Gdy wyszedł z lasu, śnieg i wiatr zaatakowały go z całą siłą.
Zanim doszedł do domu, śnieżyca była tak gęsta, że ledwo dojrzał światło na werandzie.
Obtupał śnieg z butów i cicho wszedł z Brewsterem i kobietą do domu.
– No dobrze, Brewster, ty na podłogę, a panią położymy na sofie. – Ubranie kobiety było prawie suche, więc przykrył ją dwoma kocami i ściągnął jej buty. Na stopach miała grube, wełniane skarpetki, wciąż suche.
Dix wyciągnął komórkę z kieszeni i wystukał dziewięćset jedenaście. Odebrała dyspozytorka Amalee Witten.
– Cześć, szeryfie, co jest?
– W lesie koło mojego domu znalazłem ranną kobietę. Przyślij karetkę najszybciej, jak możesz.
Amalee miała pięćdziesiąt dwa lata i ważyła sto dziesięć kilo, ale kiedy sytuacja tego wymagała, potrafiła ruszać się szybciej niż Rob, gdy wypadła jego kolej na sprzątanie łazienki.
– Trzymaj się, szeryfie.
– Tato, czy ona wydobrzeje?
– Nie wiem, Rob, nie mogę jej obudzić. Idź, zrób gorącej herbaty. Zobaczymy, czy uda się nam ją napoić.
Niecałe pięć minut później syn wszedł do salonu, trzymając w dłoniach kubek herbaty.
– Nie jest zbyt gorąca, żeby nie poparzyła sobie ust.
– Dobrze. – Dix uniósł głowę kobiety i przyłożył kubek do jej dolnej wargi. – No, powąchaj, to Lipton, najlepsza herbata w torebkach. Rob zrobił ją tak, jak trzeba, żebyś mogła tylko otworzyć usta i pociągnąć solidny łyk. Ogrzeje cię od środka.
Ku jego zaskoczeniu kobieta otworzyła usta i łyknęła herbaty. Otworzyła oczy, popatrzyła na Dixa i wypiła jeszcze trochę.
– Czy coś cię boli?
Powoli potrząsnęła głową i przemówiła słabym głosem:
– Tylko głowa. – Próbowała unieść dłoń, ale Dix ją przytrzymał.
– Masz ranę po lewej stronie, nad skronią. Nie będę jej ruszał, niech lekarze się nią zajmą.
Brewster wskoczył na sofę i położył się obok kobiety.
– To jest Brewster, to on znalazł cię w lesie, zanim śnieżyca rozpętała się na dobre.
– Brewster – powiedziała, dotykając jego mordki – dziękuję.
– Nazywam się Dixon Noble, jestem szeryfem w Maestro. Chłopak, który zrobił herbatę, to mój syn, Rob. Możesz mi powiedzieć, jak masz na imię?
– Ja… – Potarła podbródkiem o sierść Brewstera, który lizał ją po dłoni. – To dziwne – powiedziała po chwili, odwracając się, żeby spojrzeć na Dixa. – Wyobraź sobie, że nie mam zielonego pojęcia.
Dix powoli wstał. Kobieta wydawał się przerażona, a ostatnią rzeczą, jakiej chciał, to, żeby straciła nad sobą kontrolę.
– Nie wiem, co jeszcze się wydarzyło – powiedział łagodnie – ale na pewno dostałaś solidny cios w głowę. Może dlatego nie pamiętasz. Lekarz na pewno nam powie, co się dzieje. Jestem pewien, że to przejściowe, więc spróbuj się nie martwić, dobrze? Sprawdzę w kieszeniach twojej kurtki, czy nie masz jakiegoś dokumentu. Pamiętasz, czy miałaś ze sobą torebkę albo portfel?
Zobaczył, że kobieta miała rozszerzone źrenice, i to go zaniepokoiło.
– Nie przejmuj się tym. Może masz coś w kieszeniach dżinsów. Sprawdzą to w szpitalu, bo ja nie chcę cię ruszać. Jutro poszukam twojej torebki w lesie.
– To jakieś szaleństwo – powiedziała i Dix dostrzegł, że poruszyła się pod kocem. Pewnie sama sprawdzała kieszenie spodni. – Nic nie mogę znaleźć. To nie ma żadnego sensu. Gdzie jest moja komórka? Czy miałam torebkę? Nie, raczej nie. Nigdy nie brałam ze sobą torebki.
Dix czekał cierpliwie. – Nigdy.
– Ale wiesz, że miałaś komórkę?
– Tak. W każdym razie tak mi się wydaje. – Zaczęła nucić.
– Dlaczego śpiewasz? – spytał Rob.
– Nie lubię przeklinać, więc nucę, kiedy jestem zła.
– Fajnie – powiedział Rafe, który stanął obok sofy i patrzył na kobietę.
– To mój drugi syn, Rafer. No dobrze, powoli coś sobie przypominasz. Nie zmuszaj się. Na wszystko zawsze można znaleźć wytłumaczenie.
– To, co przed chwilą powiedziałeś, wydało mi się znajome, jakbym sama mówiła tak do ludzi.
Za Robem do pokoju weszli pracownicy pogotowia. Dziesięć minut później Dix i kobieta siedzieli w karetce, która zmierzała w stronę szpitala w Louden, oddalonego o jakieś dwanaście mil. Śnieg padał tak gęsto, że droga zajęła im ponad pół godziny. Kobieta była blada i miała szkliste oczy. Dix trzymał ją za rękę. Nie nosiła żadnych pierścionków tylko praktyczny, czarny zegarek. W izbie przyjęć na razie panował spokój, ale wszyscy byli przygotowani na najgorsze.
Gdy kobietę zabrano na badania, Dix usiadł w prawie pustej poczekalni i zabrał się do lektury National Geographic z 1997 roku.
Usłyszał jej krzyk, wstał automatycznie i podszedł do odgrodzonej zasłoną niszy.
– Szeryfie, musimy wypełnić dokumenty.
Zrobił, co mógł, ale ponieważ nie miał pojęcia, kim była kobieta ani jaka była historia jej chorób, większość rubryk pozostała pusta, poza imieniem: Jane Doe *.
Dix wyjął komórkę i zadzwonił do Emory'ego Coxa, żeby dowiedzieć się, co się dzieje.
– To dziwne, szeryfie, ale mieliśmy tylko jeden telefon i nie uwierzy pan, ale to była pomyłka.
– Nie, nie wierzę. Pewnie chodziło o przemoc w rodzinie i jutro żona pojawi się u nas ze złamanym nosem i cała w siniakach. Zobaczymy.
– Jak na razie wydaje się, że wszyscy zachowują się mądrze i siedzą w domach.
– Miejmy nadzieję, że nadal tak będzie, Emory. Ja jestem w szpitalu, mam tu pewne kłopoty – Opisał Emory'emu, jak znalazł kobietę, wiedząc, że pewnie Amalee opowiedziała już o tym połowie ludzi w mieście. – Chciałbym, żebyś posłał dwóch ludzi, Clausa i B.B., żeby poszukali samochodu tej kobiety. Nie, nie wiem, jaki to rodzaj auta, bo ona w tej chwili prawie nic nie pamięta. Chcę, żebyś sprawdził raporty o zaginionych młodych kobietach w całym hrabstwie. Jeśli do jutra rana nie przypomni sobie, kim jest, przepuścimy jej odciski palców przez System Identyfikacji Linii Papilarnych, może dopisze nam szczęście. Jeżeli będzie trzeba, jutro możecie zrobić jej zdjęcie, które roześlemy. Sprawdź motele i hotele w promieniu piętnastu mil od Maestro. Mogę tylko powiedzieć, że ma po trzydziestce, ciemne włosy, jasną cerę i bardzo zielone oczy. Jest raczej szczupła, może biega. Jej ramiona i nogi wydawały się silne, kiedy sprawdzałem, czy czegoś nie złamała. Jest wysoka, pięć stóp dziewięć, może dziesięć. Samochód powiedziałby nam wszystko, bo pewnie w środku są jej dokumenty, albo moglibyśmy ją zidentyfikować po tablicach rejestracyjnych, więc przekaż Clausowi i B.B., że ten samochód to priorytet.