– Jedną minutkę! – zawołała jakaś kobieta zza framugi, w której wisiała bambusowa zasłona. Po drugiej stronie kontuaru, za zasłoną, znajdowało się zaplecze.
Obok kontuaru ustawiono stojak z magazynami i książkami w miękkich okładkach. Umieszczony wyżej napis głosił: ZAŚNIJ DZIŚ WIECZÓR Z KSIĄŻKĄ W RĘKU. Czekając na recepcjonistkę, Doyle przeglądał książki, chociaż nie potrzebował żadnego bodźca, by poczuć zmęczenie po całym dniu spędzonym w podróży.
– Przykro mi, że musiał pan czekać – powiedziała, przeciskając się bokiem przez zasłonę. – Byłam… – gdy znajdowała się w połowie drogi między drzwiami a kontuarem, spojrzała na Doyle’a i urwała. Gapiła się na niego tak samo jak Chet na stacji benzynowej. – Tak? – jej głos był zdecydowanie chłodny.
– Mam rezerwację na nazwisko Doyle – powiedział Alex.
Teraz był podwójnie zadowolony, że dokonał rezerwacji. Był niemal pewien, że odesłałaby go z kwitkiem, nawet gdyby na własne oczy widział, że przed motelem nie stoi ani jeden samochód i nawet gdyby palił się neon informujący o wolnych pokojach.
– Doyle? – spytała.
– Doyle.
Pokonała resztę drogi, dzielącą ją od kontuaru i rozchmurzona sięgnęła po karty z rezerwacją leżące przy książce meldunkowej.
– Ach, ojciec i syn z Filadelfii.
– Zgadza, się – powiedział Doyle, siląc się na uśmiech.
Miała ponad pięćdziesiąt lat i była atrakcyjną kobietą, pomimo dwudziestu funtów nadwagi. Czesała się w stylu lat pięćdziesiątych. Jej szerokie czoło było odsłonięte, a przy uszach wity się wąskie loki. Dzianinowa sukienka przylegała ściśle do jej pełnego, nieco tłustego brzucha. Przy biodrach i w talii widać było zarysy pasa.
– Chodziło o jeden z pokoi za siedemnaście dolarów – powiedziała.
– Tak.
Wyjęła z zielonego, metalowego pudełka kartę, spojrzała na nią z bliska, a następnie otworzyła książkę meldunkową. Starannie wypełniła jedną trzecią strony, po czym odwróciła książkę i podała mu pióro.
– Gdyby zechciał pan podpisać… zaraz – powiedziała, gdy wyciągał rękę po pióro – może lepiej, żeby podpisał pański ojciec. Pokój zarezerwowano na jego nazwisko.
Doyle patrzył na nią, nie rozumiejąc o co chodzi, aż zdał sobie sprawę, że ta kobieta ma więcej wspólnego z Chetem, niż początkowo przypuszczał.
– Ja jestem ojcem. To ja jestem Alex Doyle.
Zmarszczyła brwi. Gdy przekrzywiła głowę, jej włosy zdawały się rozsypywać, zakrywając twarz.
– Ale tu jest napisane…
– Mój chłopak ma jedenaście lat. – Wziął pióro i nabazgrał w książce swój podpis.
Spojrzała na świeży atrament, jak gdyby była to brzydka plama na jej nowym obiciu meblowym. Zdawało się, że za moment pobiegnie po rozpuszczalnik i usunie tę paskudną rzecz.
– Który mamy pokój? – spytał Alex, poganiając kobietę wbrew jej woli.
Ponownie ogarnęła spojrzeniem jego włosy i ubranie. Nie był przyzwyczajony do tak jawnej niechęci w miastach typu Filadelfii czy San Francisco, i czuł się dotknięty jej zachowaniem.
– No cóż – powiedziała – musi pan być świadomy, że płaci pan…
– Z góry – dokończył za nią. – Tak, to głupio z mojej strony, że nie pomyślałem o tym od razu. Odliczył dwanaście dolarów i położył na książce meldunkowej. – Wysłałem pięciodolarową zaliczkę, jak sobie pani przypomina.
– Ale trzeba doliczyć podatek – powiedziała.
– Ile?
Gdy mu podała sumę, zapłacił drobnymi, które miał w kieszeni zmiętych, ciemnoszarych dżinsów. Wrzucała pieniądze do szuflady kasowej przeliczając, choć minutę wcześniej widziała, jak sam to robił.
Zdjęła z niechęcią klucz z tablicy i podała mu.
– Pokój numer trzydzieści siedem – patrzyła na klucz jak na diamentowy klejnot, który powierzała jego opiece. – To na końcu długiego skrzydła.
– Dziękuję – odparł, mając nadzieję, że powstrzyma się od zrobienia jej awantury. Ruszył przez czyste, dobrze oświetlone pomieszczenie w kierunku drzwi.
– Pokoje w naszym hotelu są bardzo przyjemne – powiedziała, gdy dotarł do wyjścia.
Odwrócił głowę.
– Jestem tego pewien.
– Lubimy utrzymywać porządek – dodała.
Skinął ponuro głową i wyniósł się stamtąd czym prędzej.
Pomimo to, że stracił thunderbirda z oczu, George Leland zaczął się uspokajać. Przez piętnaście minut prowadził furgonetkę z maksymalną prędkością, wypatrując rozpaczliwie choćby śladu dużego samochodu. Ale jego wrodzona skłonność do utożsamiania się z maszynami działała jak środek uspokajający. Strach go opuścił. Pozwolił, by furgonetka zwolniła. Przekonany coraz głębiej, że zdoła dogonić thunderbirda, przekraczał dozwoloną prędkość jedynie o kilka mil. Niczym człowiek w transie, widział tylko drogę i słyszał silnik chevroleta, pracujący na właściwych obrotach, i wszystko to działało kojąco.
Po raz pierwszy w tym dniu Leland uśmiechnął się.
I żałował, po raz pierwszy od dłuższego czasu, że nie ma przy nim kogoś, z kim mógłby porozmawiać…
– Wyglądasz na szczęśliwego, George – powiedziała, a jej głos wystraszył go.
Oderwał wzrok od drogi.
Siedziała obok, tylko kilka stóp od niego. Ale jak to było możliwe?
– Courtney – jego głos przypominał suchy szept – ja…
– Miło cię widzieć w tak dobrym nastroju – powiedziała. – Zwykle jesteś taki poważny.
Zmieszany, ponownie spojrzał na drogę.
Lecz w chwilę później wzrok Lelanda, niczym przyciągany magnesem, powędrował w jej stronę. Słoneczne światło przebijało szybę i przenikało dziewczynę, jakby była duchem. Dotykało jej złotych włosów i skóry, po czym biegło dalej. Widział tapicerkę drzwi po jej stronie. Mógł przeniknąć wzrokiem jej uroczą twarz i zobaczyć okno za głową dziewczyny oraz krajobraz za szybą – jak gdyby była przezroczysta. Nie rozumiał tego. Jakim cudem znalazła się tutaj? Jakim cudem wiedziała, że jedzie za Doyle’em i chłopcem?
Tuż obok rozdarł się klakson.
Leland spojrzał na drogę i stwierdził ze zdumieniem, że zjechał z prawego pasa i omal nie zderzył się z pontiakiem, który próbował go wyprzedzić. Skręcił energicznie w prawo i wrócił na właściwe miejsce.
– Jak ci leci, George? – spytała.
Spojrzał na nią, po czym szybko przeniósł wzrok na autostradę. Dziewczyna była ubrana tak samo jak wtedy, gdy widział ją po raz ostatni: zgrabne buty, biała krótka spódniczka, wzorzysta czerwona bluzka z wysokim kołnierzem. Gdy tydzień wcześniej podążył za nią aż na lotnisko i patrzył jak wsiada do Boeinga 707, był tak podniecony tym zgrabnym strojem, że pragnął jej bardziej niż jakiejkolwiek kobiety. Niemal podbiegł do niej – ale uświadomił sobie, że uznałaby to za dziwne z jego strony.
– Jak ci leci, George? – spytała ponownie.
Martwiła się jego problemami, zanim sam je sobie uświadomił, nawet zanim dostrzegł, że wszystko zmierza w niewłaściwym kierunku. Po zerwaniu ich dwuletniej znajomości, gdy była gotowa rozmawiać z nim jedynie przez telefon, dzwoniła do Lelanda dwa razy w tygodniu, by dowiedzieć się, jak mu się powodzi. Oczywiście, w końcu przestała telefonować. Zapomniała o nim całkowicie.
– Och – powiedział, nie odrywając oczu od drogi. – Świetnie.