By upewnić się, że nic nie najedzie na nich od tyłu, gdy chłopiec jest w tak niebezpiecznej pozycji, na samym brzegu siedzenia, Alex spojrzał w lusterko, by rzucić okiem na nieliczne samochody, jadące za nimi po szerokiej trasie.
W tym momencie dostrzegł furgonetkę chevroleta.
Szybko odwrócił wzrok i spojrzał na drogę.
Z początku nie chciał uwierzyć w to, co zobaczył, był pewien, że wszystko jest owocem jego wyobraźni. Potem zaczął przekonywać samego siebie, że skoro po drogach Ameryki poruszają się tysiące bagażówek, to akurat ta jest najprawdopodobniej jedną z nich, a nie tym pojazdem, który wlókł się za nimi w pierwszym etapie ich podróży.
Colin usadowił się z powrotem na swym fotelu i bez dyskusji zapiął pas. Wygładzając starannie koszulkę, spytał”
– Może być?
– Co?
Colin przekrzywił głowę i spojrzał ze zdumieniem na Doyle’a.
– Stacja, oczywiście. Cóż by innego?
– Jasne. Jest świetna.
Lecz Alex był tak rozkojarzony, że właściwie nie zdawał sobie sprawy, jaki rodzaj muzyki chłopiec wybrał. Zerknął z niechęcią w lusterko po raz drugi.
Bagażówka wciąż podążała ich tropem i nie była jedynie wytworem jego przemęczonej wyobraźni, który można łatwo zlekceważyć, trzymała się z tyłu w odległości mniejszej niż ćwierć mili, dobrze widoczna w porannym słońcu, choć ponuro złowieszcza.
Doyle pomyślał, bez żadnego związku, o człowieku ze stacji benzynowej, którego napotkali w pobliżu Harrisburga, i o grubym wcieleniu konserwatyzmu za kontuarem Lazy Time Motel. Ten znajomy i niekontrolowany dreszcz, zmora jego dzieciństwa, z którego nigdy całkiem nie wyrósł, pojawił się w jego żołądku oraz jelitach i zdawał się wywoływać cichy i irracjonalny strach. Gdzieś w głębi duszy Doyle przyznawał się przed samym sobą do tego, co musiał przyjąć po raz pierwszy do wiadomości przed dwudziestu laty: że jest mianowicie niepoprawnym tchórzem. Jego pacyfizm nie opierał się na rzeczywistych, moralnych nakazach, ale na ciągłym strachu przed przemocą. Jakie właściwie niebezpieczeństwo stanowiła furgonetka, jeśli głębiej się nad tym zastanowić? Jaką uczyniła szkodę albo jaką groźbę stanowiła?
Jeśli wydawała się złowroga, to była taka tylko w jego przekonaniu. Jego strach był nie tylko irracjonalny, ale również przedwczesny i prymitywny. Nie miał powodów obawiać się furgonetki bardziej niż Cheta czy kobiety w motelu.
– Znów za nami jedzie, co? – stwierdził Colin.
– Kto?
– Nie udawaj Greka – powiedział chłopiec.
– No dobra, jest za nami jakaś bagażówka.
– W takim razie to on.
– To może być ktoś inny.
– To zbyt przypadkowe – rzekł Colin, pewny swego.
Doyle milczał przez dłuższą chwilę. Potem powiedział”
– Obawiam się, że masz rację. To zbyt przypadkowe. Znów jest za nami, zgoda.
5
– Zjadę z trasy i zatrzymam się na poboczu – powiedział Alex, lekko naciskając hamulec.
– Po co?
– Żeby zobaczyć, co zrobi.
– Myślisz, że też się zatrzyma? – spytał Colin.
– Może. – Doyle miał szczerą nadzieję, że tak się nie stanie.
– Nie zrobi tego. Jeśli to naprawdę agent FBI, to jest za sprytny, żeby dać się na to złapać. Przemknie obok nas, jak gdyby nas nie zauważył, a potem poszuka nas na trasie.
Alex był zbyt napięty, żeby uczestniczyć w tej chłopięcej grze. Zacisnął usta, które tworzyły wąską, groźną linię, i zwolnił jeszcze bardziej, po czym spojrzał za siebie i zobaczył, że furgonetka też zwalnia. Czując przyspieszone bicie serca zjechał na pobocze, gdzie żwir chrzęścił pod szerokimi oponami, i zatrzymał się na dobre.
– No? – spytał Colin, podniecony takim obrotem sprawy.
Alex ustawił lusterko wsteczne i patrzył jak furgonetka zjeżdża z trasy i zatrzymuje się jakieś ćwierć mili za nimi.
– Cóż, okazuje się, że to nie jest człowiek z FBI.
– Hej, to wspaniale! – wykrzyknął chłopiec, najwyraźniej uradowany niespodziewaną zmianą sytuacji. – Kto to może być?
– Nie mam ochoty o tym myśleć – powiedział Doyle.
– A ja mam.
– No to pomyśl po cichu.
Zdjął nogę z hamulca i wjechał z powrotem na trasę, gładko osiągając odpowiednią prędkość. Między nimi a furgonetką pojawiły się dwa samochody, stwarzając złudne poczucie izolacji i bezpieczeństwa. Jednak w ciągu paru minut chevrolet wyprzedził inne wozy i znów usadowił się za thunderbirdem.
Czego on chce, zastanawiał się Doyle.
Wyglądało niemal tak, jak gdyby nieznajomy za kierownicą chevroleta jakimś cudem wiedział o skrywanym tchórzostwie Doyle’a i bawił się nim.
Okolica była jeszcze bardziej płaska niż przedtem, jak gigantyczna plansza do gry, a droga prostsza i bardziej otępiająca.
Minęli wjazd na trasę do Effingham; teraz wszystkie znaki informowały ze znacznym wyprzedzeniem o drodze dojazdowej do Decatur i o odległości dzielącej od St. Louis, podawanej w dziesiątkach mil.
Alex przekraczał o pięć mil dozwoloną prędkość, wyprzedzając wolniejsze samochody, ale trzymał się przeważnie prawego pasa ruchu. Nie zdołał zgubić chevroleta.
Po przejechaniu dziesięciu mil zwolnił i znów zjechał na pobocze, patrząc jak furgonetka robi to samo.
– Czego on do cholery chce? – spytał Doyle.
– Zastanawiam się nad tym – odparł Colin, marszcząc brwi. – Ale nie mogę go rozgryźć.
Doyle ponownie wjechał na trasę i powiedział”
– Możemy osiągnąć znacznie większą prędkość niż taka furgonetka. Znacznie większą. Zostawimy go w tyle.
– Jak na filmach – odrzekł Colin, klaszcząc w dłonie. – Gaz do dechy!
Choć Doyle w przeciwieństwie do Colina nie był zachwycony perspektywą szaleńczej ucieczki i pogoni, zaczął stopniowo wciskać pedał gazu w podłogę. Czuł jak duży samochód trzęsie się, kołysze, po czym znów odzyskuje równowagę, zbliżając się błyskawicznie do szczytu swych możliwości, które próbowano z niego wydusić. Pomimo niemal doskonałego wyciszenia, docierały do nich odgłosy drogi: stłumiony, ale narastający grzmot, towarzyszący rytmicznej pracy silnika i przeraźliwy, pełen protestu płacz porywistego wiatru, przeciskającego się między listwami osłony na chłodnicę.
Gdy szybkościomierz wskazywał sto mil na godzinę, Alex znów spojrzał w lusterko. Niewiarygodne, ale chevrolet dotrzymywał im kroku. Był to jedyny widoczny pojazd, korzystający z lewego pasa ruchu.
Thunderbird rozpędzał się coraz bardziej: sto pięć mil (hałas na zewnątrz przypominał odgłos wodospadu uderzającego ze wszystkich stron), sto piętnaście mil (tańczący tył wozu, westchnienia i jęki karoserii), wreszcie szczyt szybkościomierza, i dalej, poza ostatnie białe cyfry, coraz szybciej…
Słupki balustrady oddzielającej obydwie jezdnie przelatywały w pędzie, zlewając się w jedną niezmąconą niczym plamę, w ścianę szarej stali. Za tą ścianą, na wschodnim paśmie ruchu, samochody i ciężarówki gnały w przeciwnym kierunku, niczym wystrzelone z armaty.
Furgonetka zostawała w tyle.
– Ale grzejemy! – krzyczał Colin, a w jego głosie pobrzmiewała mieszanina radości i niekłamanego przerażenia.
– Nie daje rady! – powiedział Alex.
Furgonetka malała, ginęła gdzieś w tyle.
Przed nim ciągnęła się pusta autostrada. Doyle nie zdjął nogi z pedału gazu.
Strasząc kierowców innych samochodów, które wyprzedzali, wywołując całą symfonię wściekłych klaksonów, pędzili przez Illinois z maksymalną prędkością przez kolejne pięć minut, oddalając się coraz bardziej od nieznajomego w furgonetce. Byli rozbawieni i jednocześnie przerażeni, czując nieodparty urok tej szaleńczej jazdy. Jednakże gdy chevrolet zniknął z pola widzenia, a uczucie euforii osłabło, Doyle uświadomił sobie ryzyko, jakie podjął, jadąc z taką prędkością nawet przy niewielkim ruchu. Gdyby pękła opona…