Przekrzykując zawodzący wiatr i wariacką muzykę jezdni ginącej pod kołami Colin spytał”
– A jeśli trafimy na radar?
Gdyby zostali zatrzymani za przekroczenie prędkości, to czy jakikolwiek policjant drogówki, będący przy zdrowych zmysłach, uwierzyłby, że uciekali przed tajemniczym mężczyzną w wynajętej bagażówce? Że uciekali przed człowiekiem, który nigdy ich nie skrzywdził, ani też nie groził, że ich skrzywdzi? Że uciekali przed absolutnie nieznajomym człowiekiem, którego Alex obawiał się, ponieważ – no cóż, ponieważ zawsze bał się tego, czego nie mógł w pełni pojąć? Nie, taka historia wyglądałaby jak kłamstwo, jak kiepska wymówka. Była fantastyczna i, jednocześnie, w znacznym stopniu niezadowalająca. Tylko by rozzłościła policjanta.
Doyle z niechęcią zwolnił. Strzałka szybkościomierza opadła gwałtownie do setki, zadrgała jak pełen wahania palec, po czym opadła jeszcze bardziej.
Doyle spojrzał w lusterko.
Furgonetki nie było nigdzie widać. Przynajmniej przez parę minut kierowca chevroleta nie będzie ich śledził.
– Prawdopodobnie szybko się zbliża – powiedział Colin.
– Ni mniej, ni więcej.
– Co robimy?
Tuż przed nimi znajdował się wjazd na trasę pięćdziesiąt jeden i drogowskazy informujące o odległości do Decatur.
– Będziemy jechać przez resztę dnia bocznymi drogami – powiedział Alex. – Niech sobie nas tropi na trasie numer siedemdziesiąt, jeśli chce.
Po raz pierwszy od dłuższego czasu użył hamulców i wjechał w płaską krainę, ciągnącą się po obu stronach drogi.
6
W Decatur skręcili w boczną drogę trzydzieści sześć biegnącą na zachód, ku krańcom stanu, i dalej, do Missouri. Teren spłaszczył się jeszcze bardziej, osławione prerie stanowiły dosyć monotonny widok. Krótko przed dwunastą zjedli szybki lunch w zgrabnej kafejce o drewnianych, białych ścianach, po czym ruszyli dalej.
Niedaleko za Jacksonville Colin zapytał”
– A więc co sądzisz?
– O czym?
– O człowieku w chevrolecie.
Wędrujące ku zachodowi słońce płonęło na przedniej szybie.
– To znaczy?
– Kto to mógł być?
– A nie był z FBI?
– To była tylko gra.
Po raz pierwszy Alex zdał sobie sprawę, jak bardzo ta historia z wszędobylską furgonetką poruszyła chłopca, jak bardzo go zaniepokoiła. Jeśli Colin stracił zainteresowanie dla swoich gier, to znaczyło, że musiał być naprawdę zdenerwowany, i że zasługuje na szczerą odpowiedź.
– Kimkolwiek by był – powiedział Doyle, przesuwając obolałe pośladki na winylowym siedzeniu – jest niebezpieczny.
– Czy to ktoś znajomy?
– Nie. Sądzę, że to ktoś absolutnie nieznany.
– Więc dlaczego za nami jedzie?
– Ponieważ musi za kimś jechać.
– To nie jest odpowiedź.
Doyle miał na myśli ten specjalny rodzaj szaleńców, który wywodził się z poprzedniej dekady, z tych lat tłumionego ciśnienia, gdy sama struktura społeczeństwa została rozpalona do punktu wrzenia i bardzo szybko roztopiła się. Miał na myśli Charlesa Mansona, Richarda Specka, Charlesa Whitmana, Arthura Bremera… co prawda Charles Whitman, snajper z wieży w Teksasie, który zastrzelił ponad tuzin niewinnych ludzi, mógł mieć nierozpoznany guz mózgu, ale u pozostałych nie było mowy o fizycznych schorzeniach czy też jakichkolwiek racjonalnych przesłankach, które tłumaczyłyby ich krwawe czyny. Masakra w Teksasie – która została pośrednio usprawiedliwiona przez władze rozwodzące się ze złośliwą satysfakcją nad „liczbą ofiar” w Wietnamie – była sama w sobie powodem i wyjaśnieniem tego wydarzenia. Był przynajmniej z tuzin innych nazwisk, których Doyle nie był w stanie sobie przypomnieć, nazwisk ludzi, którzy mordowali bez powodu, ale nie na tyle skutecznie, by zapewnić sobie nieśmiertelność. Od 1963 roku każdy szaleniec musiał albo działać inteligentnie i starannie dobierać ofiary, albo postępować dostatecznie brutalnie i zarzynać mnóstwo ludzi, by zyskać rozgłos. Wielokrotnie odtwarzana scena zabójstwa prezydenta Kennedy’ego i nocne sprawozdania z krwawej wojny stępiły wrażliwość Amerykanów. Pojedynczy, zbrodniczy akt stał się zbyt pospolity, by poświecić mu jakąkolwiek uwagę… Doyle próbował przekazać te myśli Colinowi, używając drastycznych zwrotów tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne.
– Więc uważasz, że to szaleniec? – spytał chłopiec, gdy Doyle skończył.
– Może. Prawdę powiedziawszy, jak dotychczas, niczego szczególnego nie zrobił. Ale gdybyśmy pozostali na autostradzie i pozwolili mu jechać za nami, dali mu czas i mnóstwo okazji… kto wie, co w końcu mógłby uczynić.
– To wszystko wygląda para…
– Paranoidalnie?
– Właśnie – powiedział Colin, przytakując energicznie. – To wygląda paranoidalnie.
– W dzisiejszych czasach trzeba być trochę paranoidalnym – powiedział Doyle. – To prawie niezbędny warunek przeżycia.
– Myślisz, że znów nas znajdzie?
– Nie. – Doyle zmrużył oczy, gdy słońce odbiło się w szybie szczególnie mocno. – Pozostanie na autostradzie, próbując za wszelką cenę nas dogonić.
– Zorientuje się prędzej czy później, że zjechaliśmy z trasy.
– Ale nie wie gdzie i kiedy – powiedział Doyle. – I nie wie dokąd dokładnie jedziemy.
– A jeśli znajdzie sobie kogoś innego? – spytał Colin. – Jeśli zaczął nas śledzić, ponieważ przypadkowo jechaliśmy na zachód tą samą trasą, co on – czy nie wybierze sobie jakiejś innej ofiary, gdy zorientuje się, że oddaliliśmy się od niego?
– A jeśli tak, to co?
– Czy nie powinniśmy powiadomić policji? – spytał chłopiec.
– Musisz mieć dowody, zanim kogokolwiek oskarżysz – powiedział Doyle.
– Nawet gdybyśmy mieli dowody, niepodważalne dowody, że człowiek w chevrolecie miał wobec nas złe zamiary, na niewiele by nam się to zdało. Nie wiemy kogo oskarżyć, nie znamy jego nazwiska. Nie wiemy dokąd zmierza, oprócz tego, że kieruje się na zachód. Nie mamy numeru rejestracyjnego furgonetki, niczego, co pozwoliłoby policji wytropić go. – Spojrzał na Colina, a potem znów na czarną nawierzchnię drogi. – Wszystko, co możemy zrobić, to dziękować Bogu, że się go pozbyliśmy.
– Tak mi się wydaje.
– Lepiej, żebyś był o tym przekonany.
Znacznie później Colin spytał”
– Kiedy podążał za nami, a potem zjechał na pobocze, tak jak my, i znów przyspieszył, żeby nas dogonić – czy bałeś się?
Doyle zawahał się tylko sekundę, zastanawiając się, czy powinien przyznawać się do niezbyt męskiej reakcji: niepokoju, niepewności, paniki, lęku. Ale wiedział, że w przypadku Colina szczerość była zawsze najlepsza.
– Oczywiście, że się bałem. Tylko troszkę, ale jednak. Były powody.
– Ja też się bałem – przyznał chłopiec otwarcie. – Ale zawsze sądziłem, że kiedy się jest dorosłym, nie trzeba się już niczego bać.
– Na pewno wyrośniesz z pewnych lęków – powiedział Doyle. – Na przykład… czy w ogóle boisz się ciemności?
– Trochę.
– No widzisz, wyrośniesz z tego. Ale nie wyrośniesz z wszystkiego. I pojawią się nowe rzeczy, których będziesz się bał.
Przekroczyli Missisipi w Hannibal zamiast w St. Louis, tracąc tym samym okazję zobaczenia Łuku. Krótko przed skrętem na Hiawathę, w stanie Kansas, zjechali z trasy trzydzieści sześć i korzystając z kilku autostrad, które prowadziły na południe, dotarli z powrotem na trasę siedemdziesiąt i o 8.15 zajechali przed Plains Motel, niedaleko miejscowości Lawrence, gdzie mieli rezerwację na najbliższą noc.