Plains Motel przypominał Lazy Time, z tą różnicą, że miał tylko jedno skrzydło i był zbudowany z szarego kamienia i drewna, a nie z cegieł. Napisy tworzyły identyczne pomarańczowe i zielone neony. Automat do coli stojący przy wejściu do recepcji mógł być równie dobrze przeniesiony w ciągu dnia z Lazy Time obok Indianapolis; wokół maszyny panował chłód i rozbrzmiewał mechaniczny hałas.
Alex zastanawiał się, czy recepcjonistka będzie kobietą z szopą włosów na głowie.
Recepcję obsługiwał jednak mężczyzna w wieku Doyle’a. Był gładko ogolony i starannie ostrzyżony. Miał kwadratową, szczerą, typowo amerykańską twarz, pasującą do plakatów zachwalających korzyści płynące ze wstąpienia do armii. Mógłby zbić fortunę grając w reklamówkach Pepsi, Gillette, Schicka, a także pozując do całostronicowych reklam Cameli we wszystkich możliwych magazynach.
– Zauważyłem na zewnątrz napis „brak miejsc” – powiedział Doyle. – Zastanawiałem się, czy jeszcze trzyma pan dla nas pokój. Termin rezerwacji upłynął godzinę temu, ale…
– Pan Doyle, tak? – spytał mężczyzna, odsłaniając nieskazitelnie białe zęby.
– Tak.
– Oczywiście, trzymam pański pokój. – Wydobył spod kontuaru cienki formularz.
– Miło słyszeć! Musiał się pan martwić zablokowaniem wolnego pokoju.
– Wcale się nie martwiłem, panie Doyle. Gdyby go pan nie zarezerwował, musiałbym go wynająć asfaltom.
Doyle był zmęczony po całym dniu jazdy i nie mógł się zorientować, o co recepcjoniście chodzi.
– Asfaltom?
– Czarnuchom – wyjaśnił mężczyzna. – Trzy razy tu przychodzili. Gdyby nie pańska rezerwacja, to musiałbym dać któremuś z nich pańską dwudziestkędwójkę. Nie znoszę tego. Wolę raczej, żeby pokój stał pusty całą noc, niż wynająć go jednemu z nich.
Podpisując formularz meldunkowy, Doyle czuł się tak, jak gdyby wyrażał swą aprobatę dla rasizmu tego człowieka. Zastanawiał się przez chwilę, dlaczego on, ze swoim ubraniem i wyglądem, robił lepsze wrażenie niż czarni, którzy zawitali do motelu przed nim.
Młody, przystojny mężczyzna, wręczając Doyle’owi klucz, spytał”
– Ile pali ten t-bird?
Alex zdążył spotkać w swym życiu wielu bigotów, więc spodziewał się, że ten, tak jak inni, będzie kontynuował tę swoją inwektywę pod adresem czarnych. Dlatego był zdziwiony nagłą zmianą tematu.
– Ile pali? Nie wiem. Nigdy nie sprawdzałem.
– Oszczędzam na taki samochód. Te wozy palą jak smoki, ale takie właśnie kocham. Auto tego typu świadczy o swoim właścicielu. Widzisz człowieka w t-birdzie i od razu wiesz, że mu się powodzi.
Alex spojrzał na klucz w swym ręku.
– Dwadzieścia dwa? Gdzie to jest?
– Po prawej stronie na samym końcu korytarza. Ładny pokój, panie Doyle.
Alex wrócił do samochodu. Wiedział już, dlaczego recepcjonista go akceptował. Thunderbird był dla tego człowieka symbolem, który przyćmiewa rzeczywistość. Posiadanie tak wspaniałego samochodu przekształcało aspołecznego buntownika w niemalże ekscentryka. Taki punkt widzenia przygnębił Alexa. Nie spodziewał się, że tu, w samym sercu prerii, człowieka ocenia się po tym, co posiada.
George Leland spędził wtorkową noc w mniej luksusowym miejscu, trzy mile na zachód od Plains Motel. Choć przebywał w małym jednoosobowym pokoju, nie zawsze był sam. Często towarzyszyła mu Courtney. Chwilami stała w kącie, plecami do ściany. Innym razem siedziała w nogach łóżka albo na skąpo wyściełanym, drewnianym krześle przy drzwiach do łazienki. Rozzłościła go parę razy, więc kazał jej odejść. Znikała równie cicho, jak pojawiała się. Ale wówczas tęsknił za nią i pragnął jej powrotu – i wracała, sprawiając, że to tanie miejsce wydawało się bardziej luksusowe i wspaniałe niż Plains Motel.
Zapadł w niespokojny sen.
Dwie godziny przed świtem, nie mogąc już dłużej spać, wstał, wziął prysznic i ubrał się. Usiadł na łóżku, pochylił się nad kilkoma rozłożonymi na pościeli mapami i studiował trasę, którą zamierzał podążać w środę. Wodził po niej tam i z powrotem swoimi topornymi palcami.
Leland wiedział, że gdzieś na tej trasie liczącej sześćset mil będzie musiał zająć się Doyle’em i chłopcem. Nie musiał już dłużej ukrywać tej prawdy przed samym sobą. Courtney pomogła mu uświadomić ją sobie. Musi ich zabić, tak jak zabił tego policjanta z drogówki, który próbował stanąć między nim a Courtney. Odkładanie tej rzeczy na później było zbyt niebezpieczne. Jutro wieczorem będą mieli za sobą dobrze ponad połowę drogi do San Francisco. Gdyby Doyle zdecydował się zmienić trasę w ostatnim etapie podróży, to Leland mógłby zgubić ich na dobre.
A zatem jutro. Gdzieś między Lawrence, Kansas i Denver. Wreszcie Leland im odpłaci, każdemu, kto go upokorzył i działał przeciwko niemu przez te ostatnie dwa lata. To będzie początek. Od tej chwili nie pozwoli sobą pomiatać. Każdego nauczy szacunku. Szczęście znów się do niego uśmiechnie. Gdy Doyle i chłopiec nie będą stać na jego drodze, on i Courtney zaczną wspaniałe życie. Leland stanie się dla niej wszystkim, i dlatego będzie musiała z nim pozostać.
We wtorek wieczorem, kilka minut po 18.00, zadzwonił telefon z policyjnego laboratorium. Detektyw Ernie Hoval odebrał go w swym skromnie urządzonym gabinecie na drugim piętrze komendy policji.
– W sprawie Pulhama? – spytał, zanim człowiek po drugiej stronie zdążył cokolwiek powiedzieć. – Jeśli nie, przekaż to komu innemu. Zajmuję się tylko Pulhamem, dopóki sprawa nie zostanie rozwiązana, niczym więcej.
– Mam coś, co pana zainteresuje – powiedział technik. Był to głos łysego, żółtawego, niepozornego człowieczka, który poprzedniego wieczoru nie wykazał respektu przed detektywem Hovalem. – Mam raport z Waszyngtonu na temat odcisków palców. Właśnie nadszedł dalekopisem.
– No i?
– Nie ma ich w kartotece.
Hoval przygarbił się nad dużym biurkiem, prawie je zasłaniając, jedną dłonią trzymając mocno słuchawkę, drugą zaciskając w pięść, która spoczywała na książce raportów. Jego kłykcie były białe i sterczące.
– Nie ma w kartotece?
– Mówiłem panu, że tak będzie – odparł technik, który sprawiał wrażenie niemal zadowolonego z powodu rozczarowania policjanta. – Z każdą upływającą minutą wygląda to coraz bardziej na działanie szaleńca.
– To sprawa polityczna – upierał się Hoval, raz po raz otwierając i zaciskając pięść. – Zaplanowane zabójstwo policjanta.
– Nie zgadzam się.
– A ma pan jakieś dowody? – spytał Hoval ze złością.
– Nie – przyznał technik. – Wciąż badamy samochód, ale wygląda to beznadziejnie. Pobraliśmy próbki lakieru z każdego zadrapania i wgniecenia, ale skąd wiadomo, że któreś z tych uszkodzeń zostało spowodowane przez samochód zabójcy? A jeśli nawet – to przez jaki samochód?
– Sprawdziliście wnętrze radiowozu?
– Oczywiście – powiedział technik. – Znaleźliśmy kilka włosów, łonowych i innych. Obcięte paznokcie. Różnego rodzaju błoto. Źdźbła trawy. Kawałki jedzenia. Większość nie ma związku z zabójcą. A nawet jeśli ma – włos, parę wydartych nitek, które znaleźliśmy przy zamku drzwi – to niewiele nam daje, dopóki nie mamy podejrzanego, z którym można by to wszystko powiązać.
– Tej sprawy na pewno nie rozwiąże się w laboratorium – zgodził się Hoval.
– Ma pan jakiś inny trop?
– Rekonstruujemy przebieg zmiany Pulhama – powiedział Hoval. – Zaczynając od chwili, w której wziął z garażu radiowóz.
– Macie coś?
– Mnóstwo minut, których przebieg trzeba wyjaśnić, wielu ludzi z którymi trzeba porozmawiać – powiedział Hoval. – Ale coś znajdziemy.