– Wariata.
– Kompletnie się pan myli – Hoval odłożył słuchawkę.
Dwadzieścia lat wcześniej Ernie Hoval został policjantem, ponieważ była to profesja, a nie po prostu posada; było to zajęcie, które zapewniało człowiekowi poczucie honoru i szacunek innych.
Praca była ciężka, godziny służby długie, płaca ledwie zadowalająca, ale miało się okazję zrobienia czegoś dla swej społeczności. Pośrednie korzyści płynące z pracy policjanta – wdzięczność sąsiadów i szacunek okazywany przez własne dzieci – były ważniejsze niż pensja. Tak to w każdym razie wyglądało w przeszłości…
W dzisiejszych czasach, myślał sobie Hoval, policjant nie jest niczym innym jak tylko celem. Wszyscy są przeciwko policji. Czarni, liberałowie, Latynosi, pacyfiści, członkowie ruchu wyzwolenia kobiet – cały ten pomylony margines społeczeństwa znajduje przyjemność w ośmieszaniu policji. W dzisiejszych czasach policjanta traktuje się, w najlepszym razie, jak pajaca. W najgorszym nazywa się go faszystą, i przeznacza do odstrzału, dokonanego przez te wszystkie rewolucyjne grupy, którymi nikt się nie przejmuje, z wyjątkiem innych gliniarzy…
Wszystko to zaczęło się w 1963, od Kennedy’ego i Dallas. A pogorszyło się, i to bardzo, w czasie wojny. Hoval wiedział o tym, choć nie mógł pojąć, dlaczego zabójstwo prezydenta i wojna zmieniły tak wielu ludzi tak bardzo. W historii Ameryki miały miejsce polityczne zabójstwa, ale żadne nie wpłynęło na naród aż tak bardzo. I były inne wojny, które tylko wzmocniły jego kręgosłup moralny. Ale ta wojna wywarła odwrotny skutek. Nie potrafił powiedzieć dlaczego – z wyjątkiem tego, że komuniści i inne rewolucyjne siły wreszcie znalazły długo poszukiwany pretekst do działania – ale wiedział, że tak właśnie jest.
Myślał o Pulhamie, ostatniej ofierze tych zmian, i zaciskał swe potężne pięści. Mord miał podłoże polityczne. Prędzej czy później znajdą tych drani.
ŚRODA, 7.00 – CZWARTEK, 7.00
7
Przez cały ranek zanosiło się na deszcz. Łagodnie pofałdowane pola delikatnych młodych kłosów pszenicy stykały się z odległym horyzontem jak zielony dywan pod niskim, szarym pułapem szybko płynących chmur. Gdzieniegdzie, z tej obłąkańczo płaskiej ziemi, wyrastały potężne betonowe elewatory zbożowe, jak gigantyczne piorunochrony, sprawdzające nieustępliwość nadciągającej burzy.
Colinowi spodobała się ta sceneria. Cały czas pokazywał elewatory i nieliczne szkielety szybów wiertniczych, które trwały w oddali jak strażnice.
– Wspaniałe, co?
– Ta ziemia jest w każdym calu tak płaska jak w Indianie i Missouri – powiedział Doyle.
– Ale jest w niej historia. – Chłopiec miał dziś na sobie czerwono-czarną koszulkę z wizerunkiem Frankensteina, która wysunęła się z jego sztruksowych spodni, ale nie zwracał na to uwagi.
– Historia? – spytał Alex.
– Nigdy nie słyszałeś o szlaku starego Chisholma *? Albo o szlaku Santa Fe? Są tu wszystkie sławne miasta Dzikiego Zachodu – powiedział chłopak podniecony. – Jest Abilane, i Ford Riley, Fort Scott, Pawnee Rock, Wichita, Dodge City i stary cmentarz Boot Hill **.
– Nie wiedziałem, że jesteś wielbicielem westernów – powiedział Doyle.
– Nie bardzo. Ale Dziki Zachód wciąż jest fascynujący.
Alex spojrzał na wielkie równiny i próbował odmalować je sobie tak, jak niegdyś wyglądały: ruchome piaski, kurz, kaktusy, surowy i złowieszczy krajobraz, zaledwie tknięty ludzką stopą. Tak, to musiało być dawniej romantyczne miejsce.
– Toczyły się tu indiańskie wojny – powiedział Colin. – I John Brown wywołał w Kansas małą wojnę domową w 1865, kiedy ze swoimi chłopcami zabił pięciu właścicieli niewolników w Pottawatomie Creek.
– Założę się, że nie potrafisz szybko wypowiedzieć tej nazwy pięć razy z rzędu.
– O dolara?
– Stoi.
– Pottawatomie, Pottawatomie, Pottawatomie, Pottawatomie, Pottawatomie! – Powiedział, tracąc oddech przy ostatnim wyrazie. – Jesteś mi winien dolca.
– Dopisz do mojego rachunku – odparł Doyle.
Znów czuł się lekko, swobodnie i dobrze, teraz, gdy podróż zaczęła rozwijać się tak, jak sobie zaplanowali.
– Czy wiesz, kto jeszcze pochodził z Kansas?
– Kto?
– Carry Nation – odparł Colin chichocząc. – Kobieta, która biegała po saloonach z siekierą i rozbijała je.
Minęli kolejny elewator umieszczony na końcu długiej i prostej drogi o asfaltowej nawierzchni.
– Gdzie się tego wszystkiego nauczyłeś? – spytał Doyle.
– Po prostu dowiedziałem się – powiedział Colin. – Trochę tu, trochę tam.
Od czasu do czasu mijali pola leżące odłogiem, ciemnobrązowe połacie ziemi, niczym starannie rozpostarte obrusy. Po jednym z nich krążył wir powietrzny, wciągając kurz do wnętrza wąskiej kolumny świszczącego, wiosennego powietrza.
– Tutaj mieszkała także Dorotka – powiedział Colin, obserwując wir.
– Jaka Dorotka?
– Dziewczynka z „Czarnoksiężnika z krainy Oz”. Pamiętasz jak zaniosło ją do Oz potężne tornado?
Alex miał właśnie odpowiedzieć, gdy przeraził go ogłuszający ryk klaksonu, dochodzący bezpośrednio z tyłu. Spojrzał w lusterko i syknął widząc furgonetkę chevroleta. Znajdowała się nie dalej niż sześć stóp od ich tylnego zderzaka. Niewidoczny kierowca walił dłonią w obręcz klaksonu przy kierownicy: biip, bip, bip, bip, bip, biiiip!
Doyle spojrzał na szybkościomierz i stwierdził, że przekraczają siedemdziesiątkę. Gdyby odgłos klaksonu zaskoczył go do tego stopnia, że wcisnąłby pedał hamulca, chevrolet staranowałby ich. Byliby martwi.
– Głupi sukinsyn – powiedział.
Bip, biiiiiiiiiip, biiiiiip…
– Czy to on? – spytał Colin.
– Tak.
Furgonetka podjechała do nich tak blisko, że Doyle nie był nawet w stanie dostrzec jej zderzaka, czy dolnej części atrapy.
– Dlaczego trąbi? – spytał Colin.
– Nie wiem… Chyba chce się upewnić, że wiemy o jego powrocie.
8
Klakson furgonetki zawodził monotonny tren.
– Sądzisz, że chce, byś się zatrzymał? – spytał Colin, ściskając swymi delikatnymi dłońmi kolana i wychylając się do przodu, jak gdyby przytłoczony napięciem.
– Nie wiem.
– Zatrzymasz się?
– Nie.
Colin skinął głową.
– To dobrze. Chyba nie powinniśmy się zatrzymywać. Myślę, że powinniśmy jechać nie oglądając się na nic.
Doyle spodziewał się, że nieznajomy lada moment przestanie trąbić i wycofa się na swą ulubioną odległość jednej czwartej mili. Trzymał się jednak blisko, tylko trzy stopy od ich bagażnika, pędząc z prędkością siedemdziesięciu mil na godzinę z wyjącym klaksonem.
Choć nie było wiadomo, czy człowiek w chevrolecie jest tak niebezpieczny jak Charles Manson czy Richard Speck, to z pewnością był niezrównoważony. Czerpał jakąś przyjemność z terroryzowania ludzi absolutnie mu nieznanych, a to już znacznie odbiegało od normy. Doyle wiedział, lepiej niż kiedykolwiek, że nie chciałby spotkać się z tym człowiekiem twarzą w twarz i poznać granice jego szaleństwa.
Bip, biiiiiip, biiiiiip…
– Co możemy zrobić? – spytał chłopiec.
Doyle spojrzał na niego.
– Pas zapięty?
– Oczywiście.
– Znów zostawimy go w tyle.
– I dojedziemy do Denver bocznymi drogami?
– Owszem.
– Znajdzie nas jutro, gdy będziemy wyjeżdżać z Denver do Salt Lake City.
– Nie znajdzie – stwierdził Doyle.
– Skąd ta pewność?
– Nie jest jasnowidzem – powiedział Doyle. – Miał szczęście, to wszystko. Zatrzymywał się przypadkowo w okolicy, w której i my się zatrzymywaliśmy każdej nocy i, równie przypadkowo, wyruszał w drogę mniej więcej o tej samej godzinie co my, każdego ranka. To, że ciągle nas spotyka, jest czystym przypadkiem. – Wiedział, że to jedyne racjonalne wyjaśnienie, choć bardzo wątpliwe, jedyne względnie sensowne wytłumaczenie. A jednak nie wierzył w ani jedno swoje słowo. – W gazetach możesz przeczytać o bardziej nieprawdopodobnych zbiegach okoliczności. Dzień w dzień. – Mówił teraz tylko po to, żeby uspokoić chłopca. Ten stary, znajomy i znienawidzony strach powrócił i Doyle wiedział, że dopóki nie dotrą bezpiecznie do San Francisco, on też nie odzyska spokoju.