Wcisnął pedał gazu.
Thunderbird wystrzelił do przodu, tworząc szczelinę między obydwoma wozami. Dystans powiększył się gwałtownie, choć bagażówka też przyspieszyła.
– Nadłożysz mnóstwo drogi, jeśli teraz zawrócimy – powiedział chłopiec, a w jego głosie wyczuwało się niepokój.
– Niekoniecznie. Możemy skręcić na północ i znów zjechać na trasę trzydzieści sześć powiedział Doyle, obserwując w lusterku malejącą furgonetkę. – To niezła droga.
– To jednak kilka dodatkowych godzin jazdy. Wczoraj byłeś naprawdę zmęczony, gdy przyjechaliśmy do motelu.
– Nic mi nie będzie – powiedział Doyle. – Nie martw się o mnie.
Dojechali trasą siedemdziesiąt siedem do trasy trzydzieści sześć i podążyli na zachód przecinając północną część stanu.
Colin przestał darzyć sympatią pola, elewatory zbożowe, szyby wiertnicze i wiry powietrzne. Ledwie raczył spojrzeć na krajobraz. Wepchnął koszulkę w spodnie i wygładził ją, wybił rytm na kościstych kolanach, oczyścił grube szkła i jeszcze raz wygładził koszulkę. Minuty wlokły się jak ślimaki.
Lelan zwolnił do siedemdziesiątki, co uspokoiło meble i sprzęty, które grzechotały w części bagażowej, gdy tylko zaczynał przyspieszać. Spojrzał na złotą, przezroczystą dziewczynę siedzącą obok.
– Musieli skręcić gdzieś po drodze. Nie dogonimy ich wcześniej niż dziś wieczór w Denver.
Nie odezwała się.
– Powinienem był trzymać się z tyłu i czekać na okazję, by zepchnąć ich z drogi. Nie powinienem był atakować ich tak od razu.
Uśmiechnęła się tylko.
– No cóż – powiedział – sądzę, że masz rację. Autostrada to zbyt uczęszczane miejsce, by ich załatwić. Dziś wieczór, w hotelu, będzie o wiele łatwiej. Mógłbym zrobić to nożem, gdyby udało mi się podkraść niepostrzeżenie. Bez hałasu. Poza tym, niczego nie będą się spodziewać.
Pola przepływały obok. Ołowiane niebo zwieszało się nisko i o szybę zabębnił deszcz. Wycieraczki uderzały hipnotycznie, jak pałka, której ciosy raz za razem miażdżą coś ciepłego i miękkiego.
9
Rockies Motor Motel leżący na wschodnich krańcach Denver, był rozległym kompleksem budynków, w kształcie dwukondygnacyjnej szachownicy do gry w kółko i krzyżyk, z setką pokoi w każdym z czterech długich skrzydeł. Wbrew swoim rozmiarom – niemal dwie mile betonowych, odsłoniętych, krytych metalowym dachem tarasów – wydawał się mały, ponieważ stał w architektonicznym cieniu miejskich wieżowców, a także, co przytłaczało go jeszcze bardziej, w sąsiedztwie Gór Skalistych o zaśnieżonych szczytach, które majaczyły na zachodzie i południu. W ciągu dnia słońce tych górzystych okolic odbijało się w rzędach identycznych okien i w metalowych rynnach, przekształcało długie dachy przedsionków w pofałdowane lustra i połyskiwało w wodzie wypełniającej basen o olimpijskich wymiarach, który znajdował się w środku zamkniętego dziedzińca. Nocą, za zasłoniętymi oknami, we wszystkich niemal pokojach, paliły się ciepłe, pomarańczowe lampki, oświetlona była również woda w basenie i jego obrzeże; front motelu płonął żółtym, białym i czerwonym światłem, zainstalowanym głównie po to, by zwrócić uwagę na recepcję, hali, restaurację i cocktail bar pod nazwą Big Rockies.
Jednak w środę wieczorem, o 22.00, motel wydawał się ciemny i pozbawiony życia. Paliły się te światła, co zwykle, ale nie mogły odegnać szarego, zacinającego deszczu i cienkiej nocnej mgiełki, niosącej ze sobą wspomnienie zimowego chłodu, który nie tak dawno opuścił miasto. Zimne krople deszczu odbijały się od nawierzchni parkingu, uderzały o rzędy samochodów i stukały w szklane ściany hallu i restauracji. Bębniły bezustannie w dachy budynków i w pofałdowaną blachę, zakrywającą promenadę przy każdym skrzydle, wydając przyjemny dźwięk, który kołysał nocnych gości do głębokiego snu. Deszcz padał z hałasem do basenu i tworzył kałuże pod świerkami i innymi wiecznie zielonymi roślinami, które rosły na bogato ukształtowanym dziedzińcu. Tryskał z dziobów rynien i toczył się wzdłuż krawężników, na krótko tworząc wokół kratek ściekowych niewielkie jeziorka. Tam, gdzie nie mógł sięgnąć deszcz, docierała mgła, pokrywając kropelkami pary przysłonięte okna i połyskliwą czerwoną emalię ponumerowanych drzwi.
Alex Doyle siedział na brzegu podwójnego łoża w pokoju numer trzysta osiemnaście i słuchał deszczu uderzającego w dach oraz Colina rozmawiającego przez telefon z Courtney.
Chłopiec nie wspomniał o nieznajomym w wynajętej furgonetce. Mężczyzna już ich nie dogonił w czasie tego długiego popołudnia. I w żaden sposób nie mógł dowiedzieć się, gdzie spędzali noc… nawet gdyby ta gra wciągnęła go do tego stopnia, że w celu jej kontynuacji zboczyłby z trasy, i tak zniechęciłaby go zła pogoda; nie przeszukiwałby wszystkich moteli leżących wzdłuż trasy siedemdziesiąt w nadziei, że znajdzie thunderbirda – nie tej nocy, nie w tym deszczu. Nie było potrzeby niepokoić Courtney szczegółami tego niebezpiecznego wydarzenia, które minęło, i które, Doyle czuł to teraz, nigdy naprawdę niebezpieczne nie było.
Colin skończył i podał słuchawkę Doyle’owi.
– A jak tobie podobał się Kansas? – spytała, gdy się z nią przywitał.
– To była prawdziwa edukacja – odpowiedział Doyle.
– Z Colinem jako nauczycielem?
– Nic dodać, nic ująć.
– Słuchaj, Alex, czy z Colinem wszystko w porządku?
– Z Colinem?
– Tak.
– W porządku. Dlaczego pytasz?
Zawahała się. Na linii słychać było cichy szum, jak stłumione echo zimnego deszczu uderzającego w dach motelu.
– Jak by to powiedzieć… nie jest taki radosny, jak zazwyczaj.
– Nawet Colin czasem się męczy – powiedział Doyle, mrugając do chłopca.
Colin skinął ponuro głową. Wiedział, o co pyta jego siostra i co Alex próbuje przed nią ukryć. Kiedy sam z nią rozmawiał, starał się zachowywać naturalnie. Ale ta charakterystyczna dla niego gadatliwość nie mogła stłumić lęku, nad którym Colin starał się panować od wczesnego ranka, od chwili pojawienia się furgonetki.
– Tylko tyle? – spytała Courtney. – Jest po prostu zmęczony?
– A cóż by innego?
– No…
– Obydwaj jesteśmy zmęczeni podróżą – przerwał Doyle. Wiedział, że Courtney coś wyczuwa. Czasami miała jakiś szósty zmysł. – To prawda, że jak się jedzie przez cały kraj, to jest dużo do oglądania – ale większość jest dokładnie taka sama, jak to, co widziało się dziesięć minut wcześniej, i jeszcze wcześniej. – Zmienił temat, zanim zażądała szczegółów. – Przywieźli już jakieś meble?
– O tak! – powiedziała. – Sypialnię.
– No i?
– Wygląda dokładnie tak jak w salonie meblowym. A materac jest twardy, ale sprężysty.
Specjalnie przybrał podejrzliwy ton.
– Jak się o tym przekonałaś – skoro twój mąż jest dopiero gdzieś w połowie drogi?
– Skakałam po nim przez jakieś pięć minut – powiedziała, chichocząc cicho. – Próba, rozumiesz?