– Trochę za mało informacji, żeby wysłać komunikat, co?
Hoval skinął głową.
– Po międzystanówce siedemdziesiąt jeżdżą tysiące bagażówek. Miną tygodnie, zanim sprawdzi się wszystkie, ustali personalia kierowców i wyłapie drania, który to zrobił.
– Kelnerka go opisała? – spytał technik.
– Tak. Ma fioła na punkcie mężczyzn, więc wszystko dokładnie pamięta. – Przytoczył opis, który podała im dziewczyna.
– Nie wygląda mi na lewicowego rewolucjonistę – stwierdził technik – bardziej na byłego żołnierza piechoty morskiej.
– Trudno powiedzieć cokolwiek w dzisiejszych czasach – odparł Ernie Hoval. – Żołnierze oddziałów specjalnych i inni pomyleńcy obcinają włosy, golą się, kąpią i wtapiają w tłum przeciętnych, przyzwoitych obywateli. – Miał już dosyć tego żółtawego człowieka i nie chciał dłużej dyskutować. Było oczywiste, że mają odmienne zdania.
Odsunął się od ściany i jeszcze raz obrzucił spojrzeniem zakrwawioną łazienkę.
– Dlaczego?
– Dlaczego to się stało? Dlaczego wymordował swoją rodzinę?
– Tak.
– To bardzo religijny człowiek – stwierdził technik, znów się uśmiechając.
Hoval nie zrozumiał. Poprosił o wyjaśnienia.
– To świecki kaznodzieja. Oddany Chrystusowi, rozumie pan. Głosi Słowo Boże gdzie tylko się da, każdego wieczoru czyta przez godzinę Biblię… a potem widzi jak jego chłopak pogrąża się z powodu narkotyków – albo przynajmniej trawki. Zauważa u córki rozluźnienie zasad moralnych albo całkowity ich brak, ponieważ nie chce mu powiedzieć, z kim się umawia albo dlaczego wraca późno do domu. A matka troszkę za często brała stronę dzieciaków. Zachęcała do grzechu, by się tak wyrazić.
– Co w końcu zaważyło?
– Nic szczególnego. Twierdzi, że wszystkie codzienne sprawy tak się nawarstwiły, że nie mógł już tego wytrzymać.
– A rozwiązaniem było morderstwo.
– W każdym razie dla niego.
Hoval pokręcił smutno głową, myśląc o ładnej dziewczynie leżącej na podłodze łazienki.
– Dokąd dziś zmierza świat?
– Nie świat – powiedział chudy technik. – W każdym razie nie cały świat.
11
To był rzęsisty deszcz, ulewa, najwyraźniej bezustanne oberwanie chmury. Wiatr od wschodu gnał bezlitosne, chłoszczące płachty wody po całym Denver. Spływała strumieniami ze spadzistych, czarnych dachów motelu, chichotała wesoło mknąc poziomymi odcinkami rynien, huczała lecąc w dół szerokimi, pionowymi rurami i wpadała z pluskiem w kratki ściekowe. Gdzie okiem sięgnąć, z drzew i krzewów kapały krople, a płaskie powierzchnie połyskiwały ciemno. Na motelowym dziedzińcu, w zagłębieniach trawnika, tworzyły się brudne kałuże. Gnane wiatrem krople deszczu zakłócały krystaliczny bezruch wody w basenie, tańczyły na kamiennych płytkach obrzeża i przyciskały do ziemi trawę, która rosła między nimi.
Podmuchy wiatru zagnały deszcz pod daszek ganku i na promenadę wyższej kondygnacji, pod sam pokój Doyle’a. W chwili gdy zatrzaskiwał drzwi, zamykając w środku Colina, wir zimnej wody przetoczył się po tarasie i owinął się wokół Doyle’a, chłoszcząc prawą stronę jego ciała. Niebieska koszula i jedna nogawka znoszonych dżinsów przylgnęły nieprzyjemnie do skóry.
Drżąc spojrzał w kierunku południowym, w stronę schodów prowadzących na dziedziniec. Wszędzie zalegały głębokie cienie. W żadnym pokoju nie paliło się światło; słabe nocne lampy na promenadzie były rozmieszczone co pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt stóp. Nocna mgiełka jeszcze bardziej zaciemniała obraz, wijąc się wokół słupków podtrzymujących daszki ganków i gęstniejąc we wnękach prowadzących do apartamentów. Ale Doyle był przekonany, że nikt nie skrada się z tamtej strony.
Dwa apartamenty dalej, trzydzieści stóp na północ, inne skrzydło motelu łączyło się z tym, w którym mieszkał Doyle, tworząc północno-wschodni narożnik dziedzińca. Ktokolwiek grzebał przy drzwiach prowadzących do ich pokoju, mógł znaleźć się tam w ciągu sekundy, znikając błyskawicznie z pola widzenia… Alex wcisnął głowę w ramiona, by osłonić twarz, i wyjrzał ostrożnie za róg budynku.
Nie znalazł tam niczego oprócz szeregu czerwonych drzwi, nocnej mgły, ciemności i mokrego betonu. Niebieska żarówka paląca się przy skrzynce z przewodami elektrycznymi oznaczała kolejne schody, prowadzące na niższy poziom, a dokładnie na parking, otaczający kompleks budynków ze wszystkich stron.
Ostatni odcinek tarasu, na którym się znajdował, biegnący w kierunku północnym, był również opustoszały, podobnie jak reszta wschodnio-zachodniego skrzydła drugiej kondygnacji.
Podszedł z powrotem do kutej z żelaza balustrady i spojrzał w dół, w kierunku basenu i jego okolic. Ruszało się tam tylko to, co poddawało się sile wiatru i deszczu.
Nagle Alexa ogarnęło niesamowite uczucie, że jest sam nie tylko w tym konkretnym miejscu, ale że jest w ogóle jedyną żywą duszą w całym motelu. Miał wrażenie, że wszystkie pokoje świecą pustkami, łącznie z siedzibą właściciela, a całe to miejsce opuszczono w rezultacie – a może w oczekiwaniu – jakiegoś ogromnego kataklizmu. Nieznośna cisza, zakłócona jedynie odgłosem deszczu, i ponure betonowe korytarze zrodziły i stanowiły pożywkę dla tej dziwacznej fantazji, aż stała się niepokojąco rzeczywista i nieco denerwująca. Nie pozwól, by znów odezwał się w tobie ten przestraszony dzieciak, ostrzegł Doyle samego siebie. Jak na razie, idzie ci nieźle. Nie strać teraz zimnej krwi.
Po paru minutach obserwacji, w czasie których opierał się obiema dłońmi o metalową balustradę, Doyle nabrał przekonania, że karłowate sosenki i starannie przycięte krzewy rosnące na dziedzińcu nikogo nie kryją; widać było jedynie ich własne cienie.
Krzyżujące się promenady były ciche i puste.
We wszystkich oknach panowała ciemność. Pod pokrywą bębniącego deszczu i złowieszczych krzyków burzowego wiatru trwała niczym nie zakłócona, grobowa cisza.
Przy balustradzie nie było żadnej osłony i Alex był teraz dokładnie przemoczony. Jego koszula i spodnie przemiękły. Woda przedostała się nawet do butów i sprawiła, że skarpetki stały się zimne i mokre. Na ramionach czuł gęsią skórkę, a ciałem wstrząsały niepohamowane dreszcze. Ciekło mu z nosa, a oczy łzawiły od ciągłego wpatrywania się w deszcz i mgłę.
Pomimo to Doyle czuł się lepiej. Choć nie znalazł człowieka, który ich prześladował, przynajmniej próbował stawić mu czoło. W końcu zdobył się na coś więcej niż unik. Mógł pozostać w pokoju, pomimo oskarżycielskiego wzroku Colina, mógł dotrwać do końca nocy, nie podejmując ryzyka. Ale podjął je, mimo wszystko, i teraz czuł się w pewnym stopniu lepiej i był z siebie zadowolony.
Oczywiście nie mógł zrobić niczego więcej. Kimkolwiek był nieznajomy i cokolwiek, u diabła, zamierzał uczynić po sforsowaniu zamka, najprawdopodobniej stracił serce do gry jaką prowadził, gdy zorientował się, że nie śpią i są gotowi stawić mu czoło. Nie wróci tej nocy. Być może nie ujrzą go już więcej, tutaj czy gdziekolwiek indziej.
Gdy się odwrócił i ruszył w stronę swego pokoju, jego dobre samopoczucie nagle gdzieś uleciało.
W odległości dwustu stóp, w tym samym miejscu, które Doyle spenetrował wychodząc z pokoju, z zacienionej wnęki znajdującej się w korytarzu, który wydawał się bezpieczny i pusty, wysunął się jakiś człowiek i pobiegł w kierunku schodów w południowo-wschodnim narożniku tarasu, po czym zbiegł w dół, przeskakując po dwa stopnie naraz. Dzięki mgle, deszczowi i ciemności był prawie niewidoczny. Doyle postrzegał go jako bezkształtną postać, mroczny fantom… jednak głuchy odgłos jego kroków dobiegający od strony odkrytych schodów dowodził, że nie jest to zrodzona przez wyobraźnię zjawa. Doyle podszedł do balustrady i spojrzał w dół.